W GKS-ie Katowice występował stosunkowo krótko, ale jego fantastyczne rajdy i efektowne bramki sprawiły, że na dobre zapisał się w pamięci kibiców GieKSy.
Swoją piłkarską drogę rozpoczynał pan w Beskidzie Andrychów. Co tak przyciąga pana do tego miejsca, że po 14 latach, na koniec kariery, wrócił tu pan jako piłkarz?
- Jestem wychowankiem tego klubu, rozpoczynałem swoją piłkarską przygodę właśnie w tym miejscu i darzę je sporym sentymentem. Mieszkam też trzy kilometry od Andrychowa i zawsze dobrze czułem się w tych okolicach.
Czy to GKS był pierwszym z tych większych klubów, w których nabrał pan rozpędu, „wypływając” na szersze wody?
- Z pewnością tak. Choć wtedy sytuacja finansowo-organizacyjna była przy Bukowej fatalna, to w szatni stworzyliśmy zgraną ekipę i dobrą atmosferę. Rozumieliśmy się bardzo dobrze. Poznałem wielu znakomitych piłkarzy, którzy pomogli w tym, żeby łatwiej mi było przebić się do pierwszego składu i zaprezentować swoje umiejętności. Choć zadebiutowałem późno w Ekstraklasie, to grałem w niej sporo lat. Dlatego z Katowic będę miał zawsze miłe wspomnienia.
Co, oprócz zgranej ekipy, było powodem tak dobrej gry GieKSy?
- Myślę, że mieliśmy wielu doświadczonych graczy. Gdy głębiej zastanowiłem się nad ówczesnym składem GKS-u, to doszedłem do wniosku, że na każdej pozycji mieliśmy ludzi, którzy w ciężkich momentach stawali na wysokości zadania. Swoimi umiejętnościami oraz doświadczeniem potrafili przechylić szalę zwycięstwa na naszą korzyść w trudnych sytuacjach meczowych.
Gdy występował pan w GKS-ie, biły się o pana takie kluby jak Wisła, Legia, Groclin. Dlaczego zdecydował się pan na wyprawę do Grodziska?
- Myślę, że zdecydowała o tym osoba trenera Bogusława Kaczmarka. Dzięki niemu mogłem odpowiednio przygotować się do regularnego występowania na poziomie Ekstraklasy. Miałem wtedy mało czasu, musiałem jak najszybciej zimą solidnie przepracować okres przygotowawczy. Byłem już w zaawansowanym wieku jak na piłkarza, który wkracza do Ekstraklasy i nie było miejsca na pomyłkę. Trener Kaczmarek wiedział, jak mnie przygotować. Poza tym Wisła miała wtedy ekipę nie do ruszenia i nikt nie miał prawa wskoczyć w miejsce Tomasza Frankowskiego i Macieja Żurawskiego, którzy strzelali 40 bramek w sezonie. W Legii też byłoby mi ciężko. Kilka przegranych meczów i było ciśnienie. A mnie jako zawodnikowi wkraczającemu na najwyższy poziom nie to było potrzebne. Może zarobiłbym w tych klubach więcej kasy, ale nie to dla mnie się liczyło. Wolę teraz wspominać chwile, gdy grałem, a nie „grzałem ławę”.
Kolejnym klubem w piłkarskiej karierze była Cracovia.
- W Cracovii była sinusoida. Raz lepsze, raz gorsze momenty. Były chwile, że sezon kończyliśmy na 4. miejscu, a ja miałem na koncie 7-8 asyst. Wiodło nam się raz lepiej, raz gorzej. Brakowało jednak stabilizacji w tym klubie. Panowała duża rotacja w składzie i na trenerskiej ławce. Nie żałuję jednak gry w tym klubie. Jestem wdzięczny, że mogłem tam grać w Ekstraklasie. Wielkim wirtuozem nie byłem, musiałem każdego dnia rywalizować o miejsce w podstawowej jedenastce. Nikt mi tego nie dał za darmo. Miałem też ciężki okres w Krakowie. Ciąża bliźniacza żony była skomplikowana i zagrożona. Obarczona bardzo dużym ryzykiem. Wizja chorych dzieci przysłaniała wszystko, na szczęście żona wytrzymała to fizycznie i mentalnie, za co będę jej wdzięczny do końca życia. Bóg na szczęście obdarował nas zdrowymi dziewczynkami - Oliwią i Lilianą, ale kilkadziesiąt nocy było nieprzespanych, a do lekarzy przejechaliśmy całe południe Polski.
Wypowiada się pan skromnie na temat własnych umiejętności, ale miał pan w sobie to coś, że dokonał pan wielkiego przeskoku z piątej ligi do Ekstraklasy. Jak pan tego dokonał?
- Myślę, że dużą rolę odegrała moja świadomość. Wielu zawodników myśli, że na boisku sprawa wygląda tak, jak w telewizji. „Przeskok nie będzie trudny. Przecież widzę, że na pewno sobie poradzę, nie jestem gorszy” - myślą. A potem przychodzi weryfikacja. Na murawie trzeba wykonywać wszystko dokładnie, w ekspresowym tempie. Pressing i tempo sprawiały, że nie wszyscy radzili sobie z szybką reakcją. Pod wieloma względami było wielu lepszych ode mnie, ale dzięki sumiennemu treningowi można wiele osiągnąć. Dużo też dał mi czas spędzony w Górniku Zabrze, gdzie w czasach liceum trenowałem, a mecze rozgrywałem w Andrychowie. Nabieranie piłkarskich szlifów z takimi zawodnikami jak Grzegorz Bonk, czy Stasiu Wróbel dało mi dużo pewności siebie i zaowocowało w przyszłości.
Był pan tak pochłonięty pracą nad swoimi umiejętnościami, że była szansa na to, że przegapi pan własną studniówkę. Czy ostatecznie udało się na nią dotrzeć?
- Tak, udało się, ale przyznam się szczerze, że wtedy miałem okres, że wszystko odbywało się na wariackich papierach. Zgrupowania, treningi, nie było czasu na życie prywatne Dlatego poważnie zastanawiałem się, czy znajdę czas na studniówkę, ale ostatecznie udało się.
Otwarcie mówił pan w przeszłości, że o reprezentacji może sobie pan pomarzyć. Mimo dużej konkurencji udało się zadebiutować u trenera Jerzego Engela w meczu z Wyspami Owczymi.
- Tak, zadebiutowałem w reprezentacji w 2002 roku. Nie ma co się jednak oszukiwać, był to czas tuż przed mistrzostwami świata i kadra była wtedy zamknięta na turniej w Korei i Japonii. Miałem jednak dobre oceny w lidze, regularność gry w klubie, więc trener był niejako zmuszony mnie powołać i dać mi szansę. Nie miałem szans na przebicie się na dłużej do składu, ale i tak nie ma nic piękniejszego niż gra w narodowych barwach. Dla mnie – chłopaka, który grał na asfaltowym boisku w Andrychowie – to było spełnienie marzeń. Może to brzmi górnolotnie, ale młody człowiek śmiał się z kolegami, że reprezentację może „wybić” sobie z głowy, a potem jednak spełnił - wydawałoby się - nieosiągalne marzenie.
W przeszłości wspominał pan, że w życiu każdego sportowca pojawiają się przeszkody. Co sprawiło, że nie osiągnął pan więcej?
- Myślę, że mogłem szybciej wskoczyć na wyższy poziom, ale moje przygotowanie nie rozwinęło się na tyle, by szybciej zadebiutować w Ekstraklasie. Byłem ograniczony grą w okręgówce. Gdy trenerzy przyjeżdżali oglądać młodego, wyróżniającego zawodnika, mieli świadomość, że występuje na niższym poziomie. To mnie blokowało i hamowało. Może w innym przypadku zaszedłbym dalej. A tak dopiero w GKS-ie, w wieku 24 lat, zacząłem grać na wyższym poziomie. Gdy nabrałem doświadczenia, to byłem już w wieku 25-26 lat. W Groclinie też nie było łatwo. Ambitny właściciel Zbigniew Drzymała sprowadził takich zawodników jak Sebastian Mila, Grzegorz Rasiak, Bartosz Ślusarski, czy Adrian Sikora. Z jednej strony przy takich ludziach można było się wypromować, ale też skończyć na ławce. Wtedy byłem już zaawansowany wiekowo. Szkoda, że nie trafiłem na wyższy szczebel rozgrywkowy wcześniej.
Czym teraz pan się zajmuje?
- Pracuję w firmie z branży meblarskiej, ale występuję też amatorsko w Beskidzie i przy okazji robię także kurs trenerski UEFA B. Póki zdrowie dopisze, to będę starał się jeszcze „pokopać”. Przyszłość wiążę z futbolem. Pewnie kariery trenerskiej nie zrobię, ale chciałbym poprowadzić drużynę w jednej z niższych lig. Rozegrałem jako piłkarz 24 sezony, czyli około 500-600 meczów, w tym 222 w Ekstraklasie, więc mogę podzielić się z innymi swoimi doświadczeniami. Jedno wiem na pewno - nie wytrzymam bez piłki!