Od pięćdziesięciu lat mieszka w Australii, ale nadal jest bardzo mocno związany z GKS-em Katowice. Porozmawialiśmy ze Stanisławem Minolem, który zagrał w pierwszym oficjalnym ligowym meczu naszej drużyny, a kilka tygodni temu świętował 83. urodziny.

Dzień dobry panie Stanisławie…

Ja raczej pan nie jestem, jestem Stasiu… 

Z szacunku nie mogę się do pana zwracać inaczej

Powiem szczerze, że jestem bardzo szczęśliwy, że porozmawiamy. Bardzo rzadko zdarza mi się rozmawiać z osobami, które są związane z GKS-em Katowice. To dla mnie szczególny Klub, bo sprawił, że miałem możliwość wyjazdu do Australii. 

Panie Stanisławie, zacznijmy od początku. Pan pochodzi z Katowic?

Tak, urodziłem się na Załężu. Mój ojciec pracował w hucie Baildon, a moja mama nie pracowała i zajmowała się obowiązkami domowymi. Ojciec spędził w hucie około 40 lat, cały czas znajdował sobie zajęcie. Ja zaczynałem grać w piłkę w Baildonie Katowice. Potem pojechałem na dwa lata do wojska, gdzie grałem z kolei dla Floty Gdynia, z którą walczyłem o drugą ligę. Wtedy nam się jednak nie udało. Zaraz po zakończeniu służby wróciłem do Baildonu. Z Baildonu przeszedłem do Dębu, ale w międzyczasie GKS był gotowy do walki o awans z drugiej ligi do pierwszej i miałem możliwość przejścia do GKS-u. Musiałem jednak przez rok pauzować, bo Dąb robił mi problemy. Miałem z nimi kontrakt i nie chcieli mnie puścić, więc czekałem cały rok na debiut w GieKSie. Nie mogłem grać w meczach, ale brałem udział we wszystkich treningach i zgrupowaniach, także zagranicznych. 

Na jakiej pozycji pan grał?

Na tzw. półprawym, tak się wtedy mówiło. Teraz byłaby to ósemka, często grałem jako rozgrywający. Zawsze grałem bardzo twardo, zresztą - wszyscy tak wtedy grali.

Pierwszy mecz w barwach GKS-u był szczególny… 

Po przejściu do GKS-u podpisałem umowę i byłem zatrudniony na kopalni “Kleofas”, ale zamiast zjeżdżać na dół, codziennie chodziłem na treningi. Jeszcze przed pierwszym meczem w pierwszej lidze pojechałem z GieKSą na obóz do Niemiec, żeby się zgrać z resztą drużyny. W pierwszym meczu po wywalczeniu przez GKS awansu graliśmy na Stadionie Śląskim z Górnikiem Zabrze. To był 1965 rok i doskonale to pamiętam. Przegraliśmy 2:3. To był mój pierwszy mecz na tak ogromnym stadionie. Wcześniej graliśmy na małych obiektach, więc dla wszystkich to była ogromna atrakcja. 

Z perspektywy piłkarza szczególnie… 

Tak, bo Górnik miał wtedy naprawdę dobrych zawodników. Ja się normalnie trząsłem na tym boisku. Wszyscy byli zestresowani, bo naprzeciwko nam m.in. Zygfryd Szołtysik, Janek Kowalski, Staszek Oślizło czy Ernest Pohl. Na trybunach było 30 tys. widzów, co robiło ogromne wrażenie. Głównie ta publiczność powodowała, żeśmy się trzęśli! Z czasem jednak czułem się w GKS-ie coraz lepiej. Grałem na tej swojej ósemce i potem zaczęliśmy regularnie wygrywać. Trenerem był Jerzy Nikiel, który wcześniej prowadził Rapid Wełnowiec, a po powstaniu GKS-u został naszym trenerem. Dzięki niemu trafili do nas Józef Morcińczyk i Jerzy Geszlecht. Zrobił wtedy naprawdę dużo dobrego. Zwłaszcza dla mnie, bo ja praktycznie grałem wszystkie mecze od pierwszej do ostatniej minuty. Wiedziałem, że mi ufa, dlatego dobrze mi się grało. 

Na poniższym zdjęciu Stanisław Minol pierwszy od lewej w dolnym rzędzie.



Utrzymuje pan kontakt z piłkarzami tamtej drużyny? 

Dobrze pamiętam takich piłkarzy jak Gerard Rother czy Eryk Anczok. Koresponduję z Hubertem Millerem, który był kapitanem tamtego zespołu (pierwszy kapitan w historii GKS-u Katowice - przyp. red.). Bardzo dobrze się z nim dogaduję. Obecnie mieszka w Niemczech. Kiedyś mnie nawet odwiedził tutaj, w Sydney. Myśmy wyjechali z Polski w tym samym czasie i to wszystko było załatwiane przez Polski Komitet Olimpijski. Mieliśmy wyjechać na trzyletnie kontrakty. Co ciekawe, to ja miałem jechać do Chicago, a to Hubert miał jechać do Sydney, ale się zamieniliśmy. On pojechał do Stanów Zjednoczonych, a ja pojechałem do Australii. On był zadowolony i ja byłem zadowolony. Dobrze jednak pamiętam takich piłkarzy jak Gerard Rother czy Eryk Anczok.

Wyjazd za granicę był pana inicjatywą? 

Do Australii przyjechałem w 1967 roku. Zgłosiłem się do Polskiego Komitetu Olimpijskiego, ale w załatwianiu całej sprawy pomagał także PZPN. Nie mogłem być za stary, bo na kontrakty wysyłali głównie młodych sportowców.  Początkowo miałem tu zostać trzy lata, bo kontrakt obowiązywał na lata 1967-1970. Do Australii wyjechało czterech piłkarzy - dwóch do Melbourne, a dwóch do Sydney. Ja jechałem do Sydney z Ryśkiem Skibą, piłkarzem Stali Rzeszów. 

W Australii kontynuował pan karierę…

Zacząłem grać, ale musiałem także pracować. Czasami nie mogłem tego zrozumieć, bo o 6:00 rano jechałem do pracy, a zaraz potem na trening. Nie było łatwo, ale jakoś wytrzymałem. W Australii byłem ślusarzem. Pracowałem w amerykańskiej firmie, która produkowała przeróżne elektryczne rzeczy. Ja byłem na sekcji rolniczej. Robiliśmy noże i maszyny do strzyżenia owiec. Prosto z roboty ruszałem na trening. Przyjeżdżałem wieczorem do domu, a kolejnego dnia to samo - praca, trening. Nikt mnie z niczego nie zwalniał, trzeba było dać sobie radę. W niedzielę był mecz. 

Jak się nazywał zespół, dla którego pan grał? 

Nazywał się Polonia North Side i graliśmy w najwyższej lidze. Było naprawdę dużo drużyn, które składały się z zawodników innych narodowości. Byli m.in. Grecy, Włosi, Węgrzy czy Chorwaci. Na naszych meczach było pełno ludzi różnych kultur. Na miejscu spotkałem także wielu Polaków. Wtedy dopiero powstała tutaj Polonia. W 1967 roku do Sydney przyjechało 37 sportowców, ja byłem numerem 28 na liście. Wcześniej Polacy przyjeżdżali tutaj zaraz po wojnie. Zostali i założyli rodziny. To właśnie emigranci założyli ten klub. Jednym z pierwszych zawodników Polonii był mój teść. 

Ile razy był pan w Polsce od momentu wyjazdu do Australii? 

W 1970 roku pojechałem z moją żoną na podróż poślubną do Polski. Byłem wtedy na meczu GKS-u. Potem wróciłem do Katowic z synem w 1983 roku, jeszcze raz przyjechałem w 1992 roku, a ostatni raz byliśmy przy Bukowej w 1997 roku, więc minęło naprawdę sporo czasu. Zazwyczaj przyjeżdżałem do kraju tylko na chwilę. Spotykałem się ze znajomymi i wracałem. Moim najlepszym przyjacielem był Henryk Fornalak (ojciec Dariusza Fornalaka, czyli byłego trenera m.in. GKS-u i Ruchu Chorzów). 

Nie miał pan w planach powrotu do kraju? 

Na początku myślałem, że uzbieram pieniądze i wrócę. Spotkałem jednak taką jedną panią, z którą jestem już 52 lata po ślubie. Cały czas dobrze się dogadujemy. Ona przyjechała tutaj ze swoimi rodzicami, jak miała 2 lata i bardzo dobrze mówi po polsku. 

Mówi Helen Minol: Moi rodzice bardzo pilnowali, żebym mówiła po polsku. W Australii mieszkam już 73 lata, ale cały czas zachowuję polskie tradycje i rozmawiam po polsku. 

Ja chciałem uzbierać na auto i wracać. Wszystko jednak potoczyło się inaczej i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy. Nie mogę narzekać na życie w Australii. To bardzo fajny kraj. Ostatni raz byłem w Katowicach w 1997 roku, gdy zmarli moi rodzice. Potem w Australii dołączyła do mnie siostra i w Polsce nie mam już nikogo. Ale słyszałem, że w Katowicach budują nowy stadion…

Tak, stadion jest w trakcie budowy. Dlatego mam gorącą nadzieję, że pan nas odwiedzi…

Nigdy nie wiadomo... Jeśli nie ja, to na pewno przyjedzie mój syn Christopher. Podpowiada mi teraz, że przyjedzie na otwarcie. 

Serdecznie zapraszamy! Śledzi pan piłkę nożną w Polsce? 

Rzadko oglądam polską telewizję. Docierają do mnie tylko niektóre informacje. Najwięcej mówi mi syn, Krzysio. On śledzi GKS i mówi mi o wynikach. Widziałem, że GieKSa będzie grała w jednej lidze z Ruchem. Pamiętam, że rywalizacja z nimi zawsze była niesamowita. Wtedy dużo było takich meczów, bo przecież graliśmy z Warszawą, Wrocławiem, Krakowem. Było o co walczyć. 

Dziękuję za rozmowę!

To ja dziękuję. Było mi bardzo miło powspominać, chociaż pamięć już nie ta. Proszę pozdrowić ode mnie całą GieKSę! 


rodzina pana Stanisława