W 1986 roku stanął w bramce, gdy GKS Katowice walczył o Puchar Polski z Górnikiem Zabrze. Był jednym z cichych bohaterów wielkiego sukcesu GieKSy. Spotkaliśmy się z Robertem Sękiem.
Chłopak z Tysiąclecia w drużynie GKS-u. Jak ta przygoda się rozpoczęła?
Mieszkaliśmy w Katowicach na ulicy Słowackiego, ale moi rodzice dostali mieszkanie na Osiedlu Tysiąclecia i moja mama nadal w nim mieszka. Chodziłem wtedy grać w piłkę na Stadion Śląski, gdzie jest cały czas szkółka piłkarska. Pracował tam Henryk Pietrek - były wieloletni bramkarz Ruchu Chorzów, który trenował młodych bramkarzy. Ja zacząłem późno, bo dopiero jak miałem 14 lat. W centrum Katowic nie było wielkich możliwości, chodziło się na boiska, które były zaraz przy szkołach.
Jaka więc stoi historia za wyborem pozycji na boisku?
Szczerze powiedziawszy ciężko mi powiedzieć. Pamiętam, że mój tata zawsze brał udział w spartakiadach górniczych i stał na bramce. Z drugiej strony na pewno moją główną inspiracją był Heniek Pietrek, który mnie cały czas prowadził i to on tak naprawdę postawił mnie na bramce. Tak już pozostało do końca mojej piłkarskiej przygody. Pietrek dużo mi pomagał, gdy złapałem słabszą formę lub miałem problemy ze zdrowiem. Nie zapomnę, jak porozmawiał z Alojzym Łysko (były trener GKS-u przyp. red.), by odpuścił mi trochę na treningu i pozwolił odzyskać siły. Był taki moment, że cały czas czułem się zmęczony. Po dwóch tygodniach lżejszej pracy wróciłem do siebie i dzięki temu zadebiutowałem dla GKS-u przeciwko Niwce Modrzejów w Pucharze Polski. Wygraliśmy tamten mecz 3:1.
Co się działo zanim trafiłeś na Bukową?
Właściwie miałem trafić do Zagłębia Sosnowiec, ale to nie wypaliło i w ten sposób znalazłem się w Metalu Kluczbork. Działacze GKS-u byli przekonani, że trafię do Zagłębia, więc dopiero po trzech miesiącach w Kluczborku ściągnęli mnie na Bukową. Trenerem był Zdzisław Podedworny, a wśród bramkarzy Czesław Mika i Franciszek Sput. Ja byłem wtedy trzeci.
Skąd się wzięła ksywa “Ropuch”?
Po meczach jeździliśmy z drużyną na odnowę biologiczną. Jak w sobotę był mecz to w niedzielę jechało się na odnowę do KWK „Gottwald”, gdzie dzisiaj stoi centrum handlowe. Tam był wtedy basen i wszyscy wiedzieli, że lubię pływać i najczęściej pływałem… żabką. Nie pamiętam kto to był, ale któryś z moich kolegów stwierdził przy wszystkich, że “to nie wygląda jak żabka, tylko jak ropuch”. Przyjęło się i od tego momentu wołali na mnie Ropuch.
Jak wówczas wyglądało życie szatni?
Byliśmy zgraną paczką. Problemy były wtedy, jak nie szło nam na boisku. Po kilku porażkach z rzędu w szatni pojawiały się zgrzyty, ale to jest całkowicie normalne. Wtedy najczęściej siadaliśmy razem i dyskutowaliśmy, jak sobie z tym poradzić. Tutaj kluczowa była postać prezesa Mariana Dziurowicza, bardzo niecierpliwego człowieka, jeśli chodziło o wyniki zespołu. W relacjach bezpośrednich był jednak bardzo pomocny. Mogłem do niego iść z każdym problemem. Przypomina mi się mecz u siebie z Lechią Gdańsk, po którym każdy zawodnik miał z nim prywatną rozmowę. Chwilę wcześniej wparował do szatni i krzyczał tak, że nikt nie odważył się pisnąć słowem. Wszystkim z osobna musiał pokazać, że jest tutaj szefem. Lubił dominować w swoim środowisku.
Który z sezonów zapamiętałeś szczególnie?
Trudno powiedzieć, bo w sumie zagrałem dla GKS-u 30 meczów w Ekstraklasie i większość spotkań Pucharów Polski. Sezon 1985/1986 na pewno był tym, w którym grałem najwięcej.
...i był to też sezon, w którym zdobyliśmy Puchar Polski z Tobą na bramce. Spotkanie z Górnikiem Zabrze było pożegnalnym dla Franciszka Sputa. Byłeś wtedy pewny, że to Ty staniesz w bramce?
To był jego ostatni mecz i jeśli dobrze pamiętam, mówiliśmy o tym, że Franek wejdzie na ostatnich kilka minut, tak symbolicznie. Nie wiem czemu tak się ostatecznie nie stało, skoro w końcówke prowadziliśmy 4:1. Nie jestem pewny, ale możliwe, że nie mieliśmy wtedy więcej zmian. Spodziewano się naszej sromotnej porażki, więc Franek miał zagrać końcówkę. Ja już przed meczem wiedziałem, że gram od początku, co do tego nie było żadnych wątpliwości.
A za Twoją bramką cała chmara fotoreporterów…
Jak oglądałeś wideo z tego meczu to dobrze to widać. Wszyscy ustawili się za moją bramką, a za bramką Józka (Józefa Wandzika przyp. red.) było pusto. Jednak będąc z Tobą całkowicie szczerym, to nie pamiętam szczegółów z tego meczu. Adrenalina spowodowała, że po wszystkim zapomniałem, co się działo. Dopiero na końcu dotarło do mnie, że wygraliśmy. To był wybuch euforii, Franek przyleciał do mnie i ściskaliśmy się na boisku. Bardzo się z tego cieszył. Nikt się nie spodziewał takiego wyniku. Górnik był przygotowany na dubel - mistrzostwo kraju i Puchar Polski. Mieli wtedy w składzie wielu reprezentantów Polski, a my dwa miesiące przed meczem na Stadionie Śląskim przegraliśmy w Zabrzu 1:4.
Dobrze czuliście się w roli drużyny skazywanej na pożarcie?
Czasami najlepiej się gra, jak nie masz nic do stracenia. Na nas nie leżała taka presja, jak na Górniku. Nikt nie mówił, że my to musimy wygrać, ale na boisko wychodziliśmy z przekonaniem, że możemy im utrzeć nosa. W naszej drużynie wszyscy grali na dużym luzie. Niewykluczone, że odrobinę nas Górnik zlekceważył. Po meczu jednak zachowali się bardzo fair i przynieśli nam do szatni swoje szampany. Oni dostali taką, w której mieli przygotowaną lodówkę. My z kolei nieco mniejszą, jednak zaraz po meczu zapukał do nas kierownik z Zabrza i przyniósł szampany, byśmy mogli wznieść toast za zwycięstwo.
Byliście zespołem o naprawdę twardym charakterze...
Tak, gdy nam nie szło to spotykaliśmy się na piwo i każdy mógł sobie wygadać, co mu nie pasowało. Specjalnie umawialiśmy się w knajpie gdzieś na obrzeżach, żeby się nikomu w oczy nie rzucać. Pamiętam szczególnie ten jeden raz po serii porażek, jak byliśmy na dole tabeli, co kompletnie nas zaskoczyło i sami siebie pytaliśmy, co jest grane, bo drużyna była naprawdę dobra. Po tamtym spotkaniu nie przegraliśmy meczu do końca sezonu. Zazwyczaj jak nie idzie, to problem leży w szatni, ale wszystkim się wydaje, że najprostszym rozwiązaniem jest zmiana trenera.
Żałujesz, że nigdy tak naprawdę nie byłeś tym “pierwszym” w składzie GKS-u?
Między bramkarzami zawsze była sprawiedliwa rywalizacja. Byłem przez chwilę pierwszym bramkarzem, zanim w zespole pojawił się Mirosław Dreszer. Niewykluczone, że przystopowała mnie także kontuzja, bo wtedy zrzuciłem trochę z biegu. Lekarze z Piekar Śląskich musieli zoperować kość w mojej stopie, z której oderwał się kawałek i mógł przeciąć ścięgno Achillesa. To było zimą 1986 roku, całą wiosnę oglądałem zespół z boku i dopiero latem powoli wracałem do treningów. Odrobinę ta kontuzja podcięła mi skrzydła, to na pewno.
Jaki miałeś plan na życie po wyjeździe z Katowic?
Próbowałem w Niemczech dalej grać. Trafiłem do małej drużyny, w której trenerem był Polak, także z Katowic. Pomógł wielu ludziom załatwić mieszkanie i pracę. Chwilę wcześniej byłem na testach w Werderze Brema. Miałem 24 lata i stwierdzili, że jestem już za stary. W bramce stał wtedy Oliver Reck i szukali młodego piłkarza, którego mogliby rozwinąć na jego zastępstwo. Może by mi się wtedy udało, gdyby szukali na gwałt rezerwowego, ale plany mieli zupełnie inne. Koniec końców grałem w piłkę do 30. roku życia.
Czym się obecnie zajmujesz?
Pracuję dalej w tej samej firmie, w której pracowałem, gdy przyjechałem do Niemiec z Katowic. 2 stycznia minęło 29 lat odkąd zacząłem. To firma przerabiająca drut miedziany. Zrobiłem na to papiery mistrzowskie i jestem obecnie kierownikiem oddziału.
Przeszedł ci kiedyś przez głowę powrót do Polski?
Człowiek tęskni, to jasne. Gdy przyjeżdżam tu parę razy w roku to wszystkie miłe wspomnienia do mnie wracają. Nie mogę jednak powiedzieć, że zrobiłem błąd. Nigdy do końca nic nie wiadomo, ale jestem zadowolony z tego co mam i nie zastanawiam się nad tym, co by było gdyby. Lubię żyć wspomnieniami. W mieszkaniu mam pełno pamiątek z czasów gry dla GKS-u porozwieszanych po ścianach m.in. medale zdobyte z drużyną. Trzy lata temu zdarzyła się interesująca sytuacja na ulicy Stawowej w Katowicach. Stał facet i sprzedawał bardzo ładne rzeźby. Podszedłem, bo byłem ciekawy, ile kosztują. Przyglądał mi się dłuższą chwilę i mnie poznał. Po tylu latach ktoś mnie poznał, to było bardzo miłe uczucie.
Utrzymujesz kontakt z byłymi kolegami z drużyny?
Przez lata moim sąsiadem z klatki był Dariusz Rzeźniczek, gdy dostaliśmy mieszkania z siemianowickiej spółdzielni. Teraz jednak nie utrzymuję z nikim kontaktu. Gdy widzę, że ktoś ma urodziny to napiszę mu życzenia.
Śledzisz losy naszego zespołu?
Nieregularnie, ale tak, bo mam wielu znajomych, którzy żyją GieKSą i publikują na facebooku różne treści związane z klubem. Byłem zaskoczony, że poprzedni sezon ułożył się tak, jak się ułożył. Wierzę jednak, że przyjdą dla klubu i dla jego kibiców lepsze czasy.
Obserwuj @GKSKatowice