Wielokrotny reprezentant Polski, srebrny medalista igrzysk olimpijskich, kapitan Olympique Marsylia i znakomity wojownik GKS-u Katowice. Poznajcie bliżej kolejną dawną gwiazdę GieKSy – Piotra Świerczewskiego.
Jak wyglądały początki pana przygody z piłką?
- Jako młodszy brat chciałem chyba pójść w ślady starszego rodzeństwa. Starszy brat Marek na pewno dawał mi na podwórku jakiś przykład piłkarski i tak właśnie zaczęła się moja przygoda z piłką.
A jak to się stało, że obaj trafiliście do GieKSy?
- Byłem młodym piłkarzem i często powoływano mnie na różne konsultacje do młodzieżowej reprezentacji narodowej. Zostałem wypatrzony na jakimś zgrupowaniu i dostałem propozycje przejścia do GieKSy. Sam też wybrałem GKS Katowice jako klub, z którym chciałem się związać i rozwijać. Nie żałuję, że tak postąpiłem. Brat do GKS-u Katowice trafił natomiast rok później. GieKSa to był wówczas klub, który co rok walczył o mistrzostwo Polski, zdobywał Puchary Polski i brał udział w europejskich pucharach.
Szybko zaaklimatyzował się pan w nowym klubie?
- Myślę, że z aklimatyzacją w klubie nie miałem problemu. Na początku nie byłem piłkarzem pierwszej drużyny tylko z nią trenowałem. Grałem jeszcze w juniorach, ale miałem stworzone bardzo dobre warunki treningowe i bytowe. Mieszkałem w hotelu na Ceglanej. Teraz oczywiście nie jest to nic nadzwyczajnego, ale w tamtych czasach ten hotel był naprawdę wyjątkowym obiektem. Były tam korty tenisowe, hale sportowe i siłownia. Wolny czas można było zatem spożytkować nie tylko na piłkę, ale też na inne treningi. Sam dużo grałem w tenisa i ćwiczyłem na siłowni. Myślę, że te warunki w dużym stopniu wpłynęły na to, że mogłem się tak rozwinąć sportowo.
A z kim najbardziej trzymał pan w GieKSie i jaka była wtedy atmosfera w klubie?
- Najbardziej trzymałem chyba z Krzyśkiem Łaciną – reprezentantem młodzieżowym, z którym mieszkałem w pokoju. Atmosfera w drużynie była wtedy bardzo fajna, więc raczej ze wszystkimi się dobrze kolegowałem. Może trochę bardziej trzymałem się z zawodnikami, którzy na początku też mieszkali na Ceglanej.
Do GieKSy trafił pan w bardzo młodym wieku i od razu osiągnął pan z drużyną takie sukcesy jak dwukrotne zdobycie Pucharu Polski, czy wywalczenie Superpucharu Polski. Które z tych wydarzeń miało dla pana największe znaczenie?
- Oczywiście każdy puchar jest ważny. Trudno jest wybrać ten, który miał największe znaczenie, ale wydaje mi się, że takim najważniejszym wydarzeniem był finał Pucharu Polski, gdy graliśmy z Ruchem Chorzów na Stadionie Śląskim. Na tym spotkaniu byli obecni obserwatorzy z zagranicznych klubów i wtedy też zostałem zauważony, a później wyjechałem za granicę. Co prawda, miałem już w swojej kolekcji medal olimpijski, ale może też ta dramaturgia meczu, bo przecież były rzuty karne, rozstrzygnęła o podjęciu pewnych kroków.
A który mecz z europejskich rozgrywek wspomina pan najlepiej.
- Najlepiej wspominam spotkanie z Bayerem Leverkusen, kiedy strzeliłem bramkę. Także po tym meczu napłynęły do GieKSy pytania z innych klubów czy jestem na sprzedaż.
Jakie relacje miał pan z ówczesnym prezesem GKS-u Marianem Dziurowiczem?
- Muszę przyznać, że z prezesem Dziurowiczem miałem bardzo dobre relacje. Prezes dużo czasu poświęcał na planowanie i mieliśmy okazję się spotykać. Czasem wołał mnie do pokoju na rozmowy wychowawcze, które pokazywały mi, co można osiągnąć przez piłkę. Wydaje mi się, że w dużym stopniu wpłynęło to na moją karierę. Prezes miał dwóch synów: Piotrka i Marka, którzy byli mniej więcej w moim wieku. Czasami miałem odczucie, że byłem bardzo dobrze traktowany, no może nie aż tak dobrze jak trzecie dziecko, ale na pewno jak ktoś bardzo bliski. Prezes Dziurowicz bardzo dużo mi pomógł, a także był twórcą potęgi GKS-u. Dzięki niemu drużyna i ja graliśmy na wysokim poziomie.
W wieku 21 lat trafił pan do Saint-Étienne. Może pan zdradzić kulisy tego transferu?
- Właśnie na tym finałowym meczu o Puchar Polski byli obecni wysłannicy drużyny Saint-Étienne. Francuzi dogadali się finansowo z klubem, a ja pojechałem zaledwie na jedną rozmowę za granicę i udało mi się tam zostać na kilka lat.
A jak się pan czuł we Francji i jakie warunki panowały wtedy w zagranicznych klubach?
- Te zagraniczne kluby cechował duży profesjonalizm. Tam naprawdę były duże pieniądze w piłce, chociaż nam wcześniej też wydawało się, że mamy sporo. Na GKS-ie mieliśmy płytę główną, a z boku był tzw. hasiok. Tam nie było trawy, tylko często jakieś błoto, a my na tym trenowaliśmy. W Saint-Étienne mieliśmy natomiast do dyspozycji kilka boisk oraz halę ze sztuczną trawą, podczas gdy w tamtych czasach nikt nie wiedział w zasadzie, co to jest sztuczna trawa. Mieliśmy tam naprawdę fantastyczne warunki – siłownię i stadion chyba na 40 tys. widzów. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie, tym bardziej że Saint Etienne to znamienity klub z dużymi tradycjami. Bardzo dobrze się tam czułem, mimo że wyników sportowych nie mieliśmy najlepszych.
Był pan też „pierwszym Materazzim”, który dostał z główki od Zidane’a.
- Wtedy jeszcze ani Zidane, ani ja nie byliśmy aż tak znani, więc ta sytuacja jakoś umknęła światowym mediom. Natomiast główka Zidane’a w finale mistrzostw świata to było już coś innego niż w meczu ligowym.
Jak wywalczył pan rolę kapitana w kadrze i Olympique Marsylia?
- Jeżeli chodzi o kadrę to mieliśmy taką zasadę, że kapitanem zostawał najstarszy piłkarz albo ten z największą ilością rozegranych meczów. Dopiero wtedy, gdy nadszedł na mnie czas, to mogłem założyć opaskę kapitańską. Natomiast w Olympique Marsylia odbyło się głosowanie w drużynie i chłopaki zadecydowali, że to ja będę kapitanem.
Warto wspomnieć również o pana sukcesie w kadrze narodowej. Które wydarzenie związane z reprezentacją narodową było dla pana najważniejsze?
- W zasadzie byliśmy na jednym turnieju i były to Mistrzostwa Świata w Korei Południowej i Japonii. Z jednej strony wspominam ten turniej cudownie, bo w nim uczestniczyłem, a z drugiej strony nie zapamiętałem go najlepiej ze względu na wyniki sportowe. Chcieliśmy co najmniej wyjść z grupy, a to się niestety nie udało. Generalnie jednak rozegrałem wiele spotkań przeciwko światowym przeciwnikom i każdy mecz był fajny i z każdego meczu mam jakieś wspomnienia.
A jak w GKS-ie przyjęto pana powrót z Barcelony z medalem?
- Myślę, że to zauważyli, również ze względu na to, że otrzymaliśmy wtedy złote Polonezy. Tym bardziej, że w tym czasie nie było jeszcze zbyt wielu samochodów na ulicach. Na pewno wszyscy mi gratulowali, bo moje nazwisko i nazwiska kolegów z reprezentacji były znane w całej Polsce.
Podczas kariery piłkarskiej zwiedził pan pół świata i grywał pan w najlepszych klubach. A czy jest coś czego pan żałuje z tamtych czasów?
- Trudno powiedzieć. Być może jeżeli starałbym się jeszcze bardziej to osiągnąłbym jeszcze więcej. Nie wiem czy potrzebnie zdecydowałem się wrócić z Marsylii do Polski. Zawsze można czegoś żałować, ale nigdy nie wiadomo czy te decyzje, które podjęliśmy nie były lepsze.