Paweł Pęczak to zawodnik, któremu drogę do piłkarskiej kariery otworzyły występy w GKS-ie Katowice. Popularny „Pęki” zawsze znany był ze swojej waleczności oraz z serca, które zostawiał na boisku. W cyklu „Dawne gwiazdy „GieKSy” były piłkarz GKS-u tłumaczy dlaczego „Blaszok” to jego zdaniem jedno z najbardziej specyficznych miejsc na piłkarskiej mapie Polski. Zdradza nam także, jak wyglądało jego wejście do szatni GieKSy oraz kto nauczył go w niej ważnych życiowych wartości.

Trochę czasu od zakończenia Twojej kariery minęło, ale forma fizyczna chyba cały czas dopisuje?

Forma fizyczna dopisuje, mimo, że moja przygoda jako trenera piłki nożnej skończyła się rok temu, gdy trenowałem młodzież w Lechii Gdańsk, co nie znaczy, że skończyłem z piłką nożną. Obecnie jestem trenerem personalnym, ukończyłem niezbędne kursy i cały czas się rozwijam. Pomagam młodym piłkarzom, byłym podopiecznym i ludziom, którzy chcą utrzymać formę, wzmocnić się, nabrać masy mięśniowej czy poprawić dynamikę.

Odcinasz się już całkowicie od bycia trenerem „typowo” piłkarskim?

Zobaczymy, czas pokaże, ale nie mówię „nie”. Szczerze mówiąc, zawód trenera piłki nożnej do najłatwiejszych nie należy. Trener piłki nożnej podczas przekazywania wiedzy swoim podopiecznym, podnoszenia ich umiejętności, wychowywania stale mierzy się z wieloma problemami. Spełniam się teraz w czymś innym. Zawsze uwielbiałem siłownię. Nawet jak jeszcze grałem, starałem się regularnie na nią uczęszczać. I mimo, że nie jestem teraz związany z piłką, to nie wyobrażam, sobie życia bez kontaktu ze sportem. 

Nie wydaje ci się, że idealnie pasujesz na stanowisko trenera? Twój charakter i determinacja przekładają się na to czego sam oczekujesz od podopiecznych?

Trudno powiedzieć, czy tak dobrze wpisuję się w kanon dobrego trenera. Czasy się zmieniły. Kiedy grałem w piłkę, to taki typ trenera był idealny, ale teraz młodzież jest inna. Samo wywieranie presji w tych czasach nie działa. Obecnie zajmując się przygotowaniem młodych chłopaków musisz być zarówno trenerem i psychologiem. 

Mam już czterdzieści pięć lat, więc mój ekspresyjny charakter zaczyna się powoli tonować. Chociaż jak mówię, powoli (śmiech). Temperament jednak siedzi w człowieku i nie da się go wyplewić. Zawsze będzie, nawet jeżeli w głębi wyciszony. To cały czas jestem ja i to się nie zmienia. Zawsze niosły się te wszystkie pseudonimy w stylu „Żelazny Pęki”, co było bardzo fajne. Kibice przede wszystkim szanowali mnie za oddanie serducha na boisku.

Czym twoim zdaniem różni się piłka nożna z czasów kiedy ty grałeś, od tej którą możemy śledzić obecnie? Mam na myśli głównie przełom lat dziewięćdziesiętych - dwutysięcznych.

Obecnie oglądając Ekstraklasę, wydaję mi się, że łatwiej jest zaistnieć młodemu człowiekowi. W moich czasach, żeby zagrać w Ekstraklasie, musiałeś mieć przede wszystkim silną psychikę, umiejętności i znaleźć się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie. Teraz młodzież ma łatwiej, bo menadżerowie odpowiadają za wszystko. Pod tym względem czasy bardzo się zmieniły. Obecnie młodzież jest bardzo roszczeniowa, bo wszystko podane ma na tacy. Moim podopiecznym zawsze opowiadałem, ile musiałem przeżyć wchodząc do pierwszego zespołu. Jak trudno było psychicznie wytrzymać wejście do szatni „starej gwardii”. Ale to były inne czasy, które już nie wrócą.  Chciałbym, aby młodzi chłopcy mieli tego świadomość.

Mówisz, że było ciężej. Tobie udało się jednak przebić. Jak wyglądały twoje początki i jak trafiłeś do GieKSy?

Faktycznie, udało mi się przebić, ale szczerze mówiąc, byłem dopiero szósty w kolejce. Chodziłem wtedy do szóstej klasy szkoły podstawowej razem ze Sławkiem Mogilanem, który grał już w Katowicach. To on namówił mnie na grę w GKS-ie. Przełomowym dla mnie momentem było zajęcie w juniorach GieKSy trzeciego miejsca w Polsce, gdy prowadził nas Henryk Grzegorzewski. Wtedy trener Pior Piekarczyk zaprosił nas na treningi pierwszej drużyny i tak się to wszystko zaczęło. A zaczęło się od szlifowania charakteru, bo trzeba było mieć naprawdę mocny charakter, żeby to wszystko wytrzymać. Mnie się to udało, zacząłem grać i zaistniałem w Ekstraklasie.

Czym dla ciebie, młodego chłopaka z Tychów, było wejście do szatni GieKSy pełnej legend takich jak Adam Ledwoń, Mirosław Widuch czy Jan Furtok?

Zanim wszedłem do szatni pierwszego zespołu, to czterdzieści pięć minut musiałem do niej pukać przy okazji pierwszego treningu. Poza tym popełniłem ogromny błąd, wchodząc do szatni wyciągnąłem rękę do starszego zawodnika. Nie pamiętam kto to był, ale każdy swoją postawą robił wrażenie. Nie zapomnę tego nigdy. To była prawdziwa szkoła życia. Kiedy byłem młody, nie rozumiałem tego. Zrozumiałem dopiero później, przez pryzmat swojego doświadczenia zawodowego. Teraz już wiem, jak bardzo było mi to potrzebne. Nauczyłem się, że muszę mieć swój unikalny i mocny charakter. Doceniam to nie tylko w kontekście piłki, ale również jako człowiek. Niesamowite było to, jak starsi zawodnicy wprowadzali mnie w świat piłki, jak uczyli obowiązkowości, szacunku oraz odpowiedzialności na boisku i poza nim.

Pamiętam jak jechaliśmy na pierwszy obóz. Zabrali mnie i „Andruta” (Artura Andruszczaka przyp. red.). Musieliśmy nosić wszystko – od piłek, przez pachołki i wodę, aż do sprzętu. Nikogo nie interesowało, czy na dworze padało. Pół godziny przed treningiem siatki musiały być zawieszone, a piłki policzone. Gdyby cokolwiek się nie zgadzało, byłoby po nas. 

Teraz mogę opowiedzieć o tym, jak drugiego dnia obozu w Zakopanem dzwoniłem zapłakany do mamy. Mówiłem, że chcę wracać do domu, że nie wytrzymam. Tak, „Stalowy Pęki” dzwonił do mamy. Chociaż miałem wtedy tylko szesnaście lat. Wtedy ojciec wziął słuchawkę do ręki i powiedział: „Ty nie wytrzymasz? Ty jesteś Pęczak, musisz wytrzymać!” - i wytrzymałem. Z obozu na obóz było coraz lepiej. W hierarchii młodzieży moja pozycja rosła, bo pojawiali się jeszcze młodsi zawodnicy. 

Był ktoś, kto pomagał ci wchodzić do tej drużyny?

Bardzo pomagał mi kontakt ze starszymi kolegami, zbliżonymi wiekiem do mnie. Z Wojtkiem Szalą, który w szatni siedział blisko mnie, czy z Bartkiem Karwanem, który zawsze zabierał nas z Mirkiem Widuchem z Tychów i razem jeździliśmy na treningi. Przez to miałem też w szatni łatwiej. Nie byłem osamotniony. Na „Wilusia” zawsze mogłem liczyć, dużo mnie nauczył, na przykład obycia w szatni.

A z drugiej strony, miałeś może jakiegoś "kata"? Kogoś, kto szczególnie dbał o to, żebyś jako młody chłopak znał swoje miejsce w szeregu?

„Ledek” (Adam Ledwoń przyp.red). Ale w późniejszym czasie rozmawialiśmy na ten temat i świętej pamięci „Ledek” wyjaśnił mi, dlaczego tak robił. Pamiętam, że trener Piekarczyk zawsze dawał nas do jednej pary, a „Ledka” wszyscy się bali. Ja byłem już bardziej obyty, miałem osiemnaście, może dziewiętnaście lat. Wiedziałem, że podczas gierek jego łokieć często trafiał w szczękę, i że przy bliższym kontakcie trzeba było po prostu podnieść rękę. Wtedy ten łokieć odbijał się i udawało się uchronić nos. To właśnie „Ledek” nauczył mnie tego jak być twardym i nieustępliwym na boisku, przekazywał ten śląski charakter. On wymagał ode mnie dużo i chciał, żebym stał się taki sam jak on. Kiedy Adam Ledwoń odchodził do Bayeru Leverkusen, podszedł do mnie i namaścił na „swojego następcę”., Mówił: „Pamiętaj, Ty będziesz kapitanem, po to Ciebie „gnębiłem”, żebyś był taki jak ja, wytrzymałeś wszystko”. O „Ledku” długo mógłbym opowiadać, pewne rzeczy zostaną w moim sercu. 

No i po tym wszystkim przebiłeś się ostatecznie do pierwszego składu. Czym dla ciebie były występy przed pełnym „Blaszokiem”?

Występy przed „Blaszokiem” to niesamowite przeżycie. „Blaszok” jest jednym z najbardziej specyficznych miejsc w całej Polsce, Żeby grać dobrze przy „Blaszoku”, musisz mieć „cojones”. Jeżeli chcesz zrobić awans i być cały czas w czubie, musisz mieć zawodników z charakterem, którzy będą wytrzymywać presję. „Blaszok” jest na tyle specyficzny, że słyszysz wszystko. Linia boczna jest bardzo blisko, a dla prawego obrońcy bieganie było codziennością. Miałem to szczęście, że złych słów na swój temat nie słyszałem, a to dlatego, że oddawałem serce na boisku. 
 
Teraz piłka jest inna. Nie ma przynależności, ani ogromnego przywiązania do klubu. W ekstraklasie szatnie często składają się w większości z zagranicznych zawodników, nie ma też w klubach tak dużej ilości chłopaków z okolicy. 

Ja cały czas liczę na to, że GKS Katowice wróci tam gdzie jest jego miejsce, czyli do Ekstraklasy. Ale grając przy "Blaszoku" trzeba mieć jaja, żeby coś zrobić i osiągnąć. Możesz mieć umiejętności, możesz mieć wszystko, ale "Blaszok" ci nie wybaczy, jeżeli nie zostawisz serducha dla klubu. Jeżeli z meczu będziesz wracał wykończony, na wpół przytomny i świadomy tego, że dałeś z siebie wszystko, to "Blaszok" zawsze wynagrodzi cię brawami. Mogliśmy przegrać, ale gdy dawaliśmy z siebie wszystko, nikt nie miał do nas pretensji.

Rozegrałeś w GieKSie wiele  spotkań. Zdobyłeś w nich jedną bramkę. Pamiętasz tego gola?

Tak, doskonale to pamiętam. To był lob w meczu z Dyskobolią Grodzisk Wielkopolski. Dostałem piłkę od Mirka Widucha. To był ćwiczony przez nas schemat - zrobiłem ruch, jakbym biegł w jego stronę, a on rzucił długą piłkę. Bramkarz popełnił błąd, wyszedł z bramki, a ja to dostrzegłem i go przelobowałem. Piękne przeżycie. Tych wspaniałych momentów w GieKSie było tak dużo, że ciężko jest sięgnąć pamięcią na tyle, żeby wyróżnić ich więcej. 

Grałeś w drużynie ze Sławomirem Wojciechowskim, który strzelił dwie bramki, w dwóch meczach z rzędu bezpośrednio z rzutu rożnego, w tym jednego Ruchowi Chorzów.

„Wojciech” miał niesamowicie dobrze ułożoną nogę. Podczas jednego ze spotkań Sławek odpoczywał. Siedział na ławce rezerwowych, a my przegrywaliśmy. Nagle trener Piekarczyk powiedział mu, żeby się trochę porozciągał i wchodzi. No to „Wojciech” rozciągnął jedną „czwórkę”, potem tę lepszą – lewą. Mieliśmy akurat rzut wolny, więc była szybka zmiana. „Wojciech” wszedł i bezpośrednio po wejściu strzelił bramkę. Cały czas utrzymuję z nim kontakt. Też często chodzi na siłownię i ciągle jest blisko sportu.

Chciałbym teraz zapytać o twoje odejście z GieKSy do Amiki Wronki zimą, sezonu 1998/99. Ten sezon wiązał się z późniejszym spadkiem GKS-u z Ekstraklasy. Czułeś wtedy, że to jest czas na to, żeby odejść?

To nie było tak, że chciałem odejść. Klub potrzebował pieniędzy, a za mnie mogli dostać pokaźną sumę. Moje odejście sprawiło, że klub otrzymał te pieniądze. Grałem wtedy w młodzieżowej reprezentacji Polski, chciała mnie Amica i ten transfer był w stanie zapewnić GieKSie kasę.

I jak wspominasz ten okres we Wronkach? To sportowo był najlepszy czas w twojej karierze? Dwukrotne zdobycie Pucharu Polski, Superpuchar Polski i mecze w europejskich pucharach przeciwko drużynom takim jak Atletico Madryt, czy Hertha Berlin.

Powiem szczerze, że większość z nas chyba nawet nie doceniała tego, gdzie się znajdowaliśmy. Byłem młody i miałem wrażenie, że to po prostu przychodzi, że jestem tu i teraz, że po prostu gram. I kiedy spojrzę na to przez pryzmat wielu lat, to orientuję się, że grałem w europejskich pucharach. Wymieniłem się koszulkami z Alim Daeim, legendarnym irańskim napastnikiem, którego kryłem w meczu z Herthą, czy z ówczesnym piłkarzem Atletico - José Mari, który później trafił do Milanu. 

Jeżeli już jesteśmy przy wspomnieniach to niezapomniany jest dla mnie mecz z młodzieżową reprezentacją Anglii w Southampton. Przyjęliśmy pięć bramek, przegraliśmy 0:5, a w ich drużynie szaleli Frank Lampard, Jamie Carragher, czy Wes Brown. Tam była cała paka angielskich ligowców.

A pojawił się kiedykolwiek w twoim kontekście temat seniorskiej reprezentacji?

Ja niestety miałem tego pecha, że kiedy tylko łapałem formę, to przytrafiała mi się kontuzja. Najczęściej jakaś niepoważna, bo poza problemami z mięśniami, nie miałem poważnych kontuzji. Zawsze dawałem z siebie maksa, więc te kontuzje były wkalkulowane. Niestety nie udało mi się wejść do seniorskiej reprezentacji. Wtedy też bardzo trudno było wskoczyć do kadry. Grali tam bardzo dobrzy zawodnicy. 

Poza tym, nie chciano dzielić drużyn. My, jako młodzieżówka mieliśmy jasny cel – wyjazd na Igrzyska Olimpijskie, co ostatecznie, po dwumeczu z Turcją, nam się nie udało. Jednak paru chłopaków z naszej drużyny zrobiło kariery, m in. nasz kapitan Jacek Magiera, czy Artur Wichniarek.

Po wszystkich tych przygodach związanych z Amiką, młodzieżową reprezentacją Polski, czy też z Górnikiem Zabrze, w 2004 roku wróciłeś do Katowic. Zastałeś wtedy chyba całkowicie inną sytuacje, niż ta, która była w klubie kiedy z niego odchodziłeś.

Realia były zupełnie inne. Zaliczyliśmy spadek, a w klubie było nieciekawie. Nie były to fajne czasy dla nas, a przede wszystkim dla kibiców. Nie uważam, że zasługiwaliśmy na spadek. Poza tym kilka meczów musiałem odpuścić przez kontuzje, które zaczęły przytrafiać mi się coraz częściej.

Powiedziałbyś, że ten powrót na Bukową to najgorsze wspomnienia jakie masz z GKS-em?

Nie mam z GKS-em niemiłych wspomnień. Po prostu mieliśmy duży niedosyt. Nie powinniśmy byli spaść. Było wiele czynników, które się do tego przyczyniły, ale nie uważam, że było to w porządku. Nigdy nie powiem złego słowa na GieKSę, nigdy. To dzięki GieKSie zaistniałem, zacząłem grać w Ekstraklasie i to właśnie GieKSa otworzyła mi drzwi do dalszej gry w piłkę. GKS jest i cały czas będzie miał miejsce w moim sercu. 

Gdzie nie grałeś, czy to w Katowicach, Wronkach, Gdańsku, czy rodzinnych Tychach, w każdym z tych miejsc mogłeś i dalej możesz liczyć na ogromny szacunek...

Dziękuję, że zostało to zauważone. Myślę, że raczej nie ma klubu, w którym grałem i mieliby w nim coś do Pęczaka. Ale takim trzeba po prostu być. Zawsze powtarzałem chłopakom, których trenowałem, żeby nie przebierali się za kogoś kim nie są. Trzeba być sobą, trzeba być autentycznym.

Poza tym zawsze starałem się być w porządku. Mogę nawet zdradzić, że dwa razy dostałem propozycję gry w Ruchu i dwukrotnie odmówiłem. Jedna z tych ofert była podczas mojego pierwszego okresu w GieKSie. Pewnego dnia zadzwonił do mnie nieznany numer. Okazało się, że to prezes Ruchu, który chciał ściągnąć mnie do Chorzowa. Mimo że byłem młodym chłopakiem zapytałem go, czy jest poważny. „Jak ja, GieKSiarz, miałbym przyjść do Ruchu? Pan chyba oszalał. Dziękuję, do widzenia.” 

Derby też zawsze były dla mnie szczególne. Miały niesamowicie wysoki poziom adrenaliny, rządziły się swoimi prawami. Pamiętam do teraz pierwszy mecz z Ruchem w Gdańsku, po moim drugim odejściu z GieKSy. Była dwunasta minuta. Nie wytrzymałem ciśnienia i uderzyłem łokciem Piotra Petasza. Dostałem chyba najszybszą czerwoną kartkę w karierze.

Masz jakiś moment, w którym żałujesz, że coś zrobiłeś, że podjąłeś jakąś decyzję?

Wydaje mi się, że nie. Wychodzę z założenia, że wszystko potoczyło się tak, jak miało się potoczyć.

Wracając na koniec do teraźniejszości. Śledzisz obecnie GKS?

Oczywiście. Kiedy tylko czas mi na to pozwala, to oglądam mecze w telewizji. Często natłok pracy i obowiązków sprawia, że nie mam kiedy usiąść przed telewizorem.

A kiedy ostatnim razem byłeś na Bukowej?

Oj, dawno. Tak jak mówię, dużo mam na co dzień obowiązków. Przyjeżdżam na Śląsk może dwa razy do roku i ciężko jest to zazwyczaj połączyć z wyjściem na mecz. 

Czego można życzyć „Pękiemu”? Może masz jakieś marzenia?

Przede wszystkim zdrowia. Reszta przyjdzie sama. No i proszę pozdrowić serdecznie od „Pękiego” wszystkich kibiców GieKSy.