W kolejnej odsłonie cyklu wywiadów z gwiazdami GieKSy przybliżamy historię zawodnika, który w barwach naszego klubu odnotował kapitalną serię meczów bez puszczonego gola. Zapraszamy do przeczytania rozmowy z Mirosławem Dreszerem.
Kiedy poczuł pan zamiłowanie do piłki nożnej?
- Piłka nożna to było zawsze moje oczko w głowie. Mój ojciec i mój brat też byli związani z piłką, więc jestem z tym sportem wiązany od zawsze.
Jako mały chłopak nie marzył pan o zdobywaniu bramek?
- Kiedy zaczynałem grę, byłem napastnikiem. Dopiero później po pewnym czasie przestawiłem się i jakoś tak wyszło, że wszedłem do bramki. Było to też dla mnie nowe wyzwanie, więc nie miałem problemu ze zmianą pozycji.
Jest pan wychowankiem GKS-u Tychy, ale szybko trafił pan do Legii Warszawa. Było to dla pana zaskoczenie?
- Przejście do Legii było związane z tym, że byłem w młodzieżowej reprezentacji Polski. W 1984 roku zagraliśmy na mistrzostwach Europy i wywalczyliśmy tam brązowy medal. Sprawiliśmy tym samym sporą niespodziankę i właśnie wtedy zgłosiła się po mnie Legia.
W Legii rozegrał pan oficjalnie dwa mecze, w tym jeden z GKS-em Katowice. Przeczuwał pan wtedy, że może to być pana następny klub?
- Tak, przypuszczałem trochę, że mogę przejść do GieKSy. Mówiąc szczerze, po pół roku wiedziałem, że nie zostanę w Warszawie. Było widać, że to nie jest mój klub i po tych dwóch latach chciałem jak najszybciej wrócić.
A jak przebiegał transfer do klubu przy Bukowej?
- Już pół roku przed odejściem z Legii wiedziałem, że trafię do GieKSy, bo rozmawiałem z prezesem Dziurowiczem. Zdawałem sobie więc z tego sprawę, że od razu po zakończeniu służby wojskowej zagram w GKS-ie Katowice.
W Katowicach osiągnął pan największe sukcesy w swojej karierze: dwa wicemistrzostwa i Puchar Polski.
- W Legii też zdobyłem dwa wicemistrzostwa, chociaż wtedy liczyło się tylko mistrzostwo Polski. Zawsze się jednak cieszyłem, że byłem wysoko w tabeli z drużyną. Ciężko walczyłem z zespołem o pierwsze miejsce, niestety za każdym razem czegoś zabrakło. Wielka szkoda, że w Katowicach też byliśmy tylko tym wicemistrzem i nie udało się nigdy zdobyć tego mistrzostwa.
Razem z GieKSą występował pan również w europejskich pucharach. Który z tych meczów wspomina pan najlepiej?
- Generalnie w pucharach rozegrałem dziesięć spotkań. Jednym z najważniejszych starć był mecz z AC Milan, gdy byłem w Zagłębiu Lubin. W pamięci zachował mi się również niezwykły mecz, gdy graliśmy z Bayerem Leverkusen w barwach GKS-u Katowice. Przegraliśmy wtedy 1:2 na Bukowej, czego bardzo żałuję, bo byliśmy tam równorzędną drużyną. W rewanżu przegraliśmy 0:4, ale wtedy bronił już Janusz Jojko.
Warto wspomnieć również o spotkaniu z FC Sion.
- Mecz z Sionem to w ogóle jest kawał historii. Doznałem tam bardzo poważnej kontuzji (czego konsekwencją było usunięcie śledziony – przyp. red.), ale dzięki temu poznałem moją przyszłą żonę. Było to bardzo nieprzyjemne starcie z zawodnikiem Sionu i byłem w bardzo ciężkim stanie. Dzięki Bogu żyję, bo w zasadzie jedną nogą byłem już na tamtym świecie. Później na szczęście znowu zacząłem grać. A z żoną jestem do tej pory i mam z nią dwójkę wspaniałych chłopców.
Niestety w karierze tych kontuzji było więcej. Nie miał pan chyba szczęścia do zdrowia.
- Nigdy nie odstawiałem głowy, dlatego często zdarzało się, że gdzieś oberwałem. Grając ze Sionem nabawiłem się pierwszej poważnej kontuzji, a rok później złamali mi nogę na reprezentacji olimpijskiej. Grałem wtedy u trenera Podedwornego i przed meczem eliminacyjnym z Grecją w Warszawie złamali mi nogę. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że była to najgorsza kontuzja. Zostałem przez nią wyeliminowany z gry na rok i 9 miesięcy. Był to dla mnie bardzo długi okres, ale wróciłem jeszcze do piłki po tej ciężkiej kontuzji. Później po drodze było jeszcze kilka mniejszych urazów, aż w 2001 roku zerwałem wiązadła krzyżowe i to był koniec mojej kariery.
Złamanie nogi przekreśliło też możliwość wystąpienia w reprezentacji narodowej.
- Miałem być wtedy powołany na zgrupowanie kadry Polski, ale niestety złamano mi nogę. Mogłem w karierze zaistnieć jeszcze w reprezentacji, ale niestety takie jest też życie.
W GieKSie wyśrubował pan swój rekord – aż przez 662 minuty był pan niepokonany między słupkami. Zdawał sobie pan wtedy sprawę z tego osiągnięcia?
- Jestem wciąż w tej dziesiątce najdłużej niepokonanych bramkarzy w historii polskiej piłki. To był dla mnie wspaniały okres. Szkoda jednak, że w tamtych czasach nie było nie było trenera bramkarzy, który na pewno by jeszcze więcej ze mnie wyciągnął. Było widać we mnie potencjał, popierałem to ciężką pracą, ale niestety nie miałem nad sobą fachowca, który by te wszystkie niuanse i szczegóły bardziej dopracował. Wtedy na pewno byłbym jeszcze lepszym bramkarzem. Ogólnie jednak jestem bardzo zadowolony z tego, co udało mi się osiągnąć w piłce. Życzę wielu piłkarzom, żeby osiągnęli tyle co ja. Grając w Legii Warszawa rozegrałem tylko dwa mecze, bo wtedy pierwszym bramkarzem był Jacek Kazimierski – reprezentant Polski. Zresztą wielu zawodników było tam w kadrze Polski, więc miałem się od kogo uczyć. Później w GKS-ie miałem fajnych trenerów m.in. Jerzego Michajłowa, który był akurat moim teściem. Dokładał mi mocno do pieca, ale naprawdę za wiele mu dziękuję. On mi rekompensował ten brak trenera bramkarzy, bo do każdego starał się podchodzić indywidualnie, żeby jeszcze bardziej podnosić nasze umiejętności.
Czy był jakiś piłkarz, którego strzały były według pana nie do zatrzymania?
- Mogę powiedzieć, że Jasiu Furtok był zawsze takim „dużym cwaniakiem”. Oczywiście król szesnastki, który zawsze wiedział, co zrobić z piłką. Marek Koniarek w GieKSie też był nieobliczalny – jego strzały również były bardzo trudne do obrony. Z innych zawodników tego typu mogę wymienić Jana Urbana, który strzelił mi gola na Górniku Zabrze.
W GKS-ie spędził pan pięć sezonów. Jak wspomina pan atmosferę w szatni z tamtych lat?
- To był też trochę dziwny okres. Raz byłem zawieszony przez prezesa Dziurowicza, później znowu musiałem pauzować, następnie znowu wracałem do gry. Więc z tych pięciu lat, tak naprawdę grałem gdzieś od 2,5 do 3 lat. W Katowicach najbardziej trzymałem się z Robertem Sękiem. Był moim kolegą i jednocześnie rywalem. Był wspaniałym człowiekiem i naprawdę rozumieliśmy się kapitalnie. Mimo, że walczyliśmy o miejsce w bramce, bo Robert był moim konkurentem. Mieszkałem też blisko niektórych zawodników i często wychodziliśmy razem z naszymi rodzinami. Ogólnie nie miałem problemów z aklimatyzacją w szatni. Zawsze panowała tam fajna atmosfera. W klubie było wielu chłopaków ze Śląska, więc wyglądało to trochę inaczej niż teraz, gdy w drużynie jest wielu przyjezdnych piłkarzy z innych miast.
Po zakończeniu kariery piłkarskiej zaczął pan szkolić młodych adeptów futbolu. Ma pan na oku jakiś utalentowanych chłopaków?
- W zasadzie już od 7 lat trenuje chłopaków, a teraz szkolę różne grupy. Znalazłem już wielu utalentowanych piłkarzy, jednak jeszcze nie udało mi się natrafić na taki prawdziwy diament. Trudno się trenuje dzisiejszą młodzież, bo moim zdaniem, mają za łatwo w życiu. Niestety pozycja bramkarza to bardzo ciężki kawałek chleba, który kosztuje wiele wyrzeczeń. Trzeba naprawdę wiele poświęcić, żeby być dobrym bramkarzem.
Jakie ma pan plany na przyszłość?
- Jestem trenerem bramkarzy i zrobiłem kurs, który będzie za niedługo wymagany w ekstraklasie, czyli goalkeeper UEFA A. Obecnie czekam na dyplom, który zdobyłem z takimi sławami jak: Andrzej Woźniak, Wojciech Kowalewski, czy Janusz Jojko. Naprawdę wspaniali fachowcy, z którymi przez dwa lata robiłem kurs bramkarski. Mam nadzieję, że kiedyś też popracuję w GieKSie.