Niektórzy piłkarze są jak wino – im starsi, tym lepsi. Marian Janoszka to przykład zawodnika, któremu nie przeszkadzały upływające lata, a na boisku procentowało jego bogate doświadczenie. Poznajcie piłkarza, który choć przeszedł do GKS-u dopiero w wieku 32 lat, to zdążył jeszcze z GieKSą wiele osiągnąć.

W wieku 15 lat zdecydował się pan na grę w piłkę. Dlaczego tak późno?

- Większość czasu spędzałem na podwórku i tam trenowałem piłkę nożną. Do klubu jakoś mnie wtedy nie ciągnęło, ale później postanowiłem spróbować swoich sił w Ruchu Radzionków.

Ktoś pana do tego namówił czy sam pan o tym zdecydował?

- Wtedy akurat były takie turnieje dzikich drużyn i właśnie z takiego turnieju dostałem się do Ruchu.

Jako 32-latek przeszedł pan do GieKSy. Jak to się stało, że trafił pan do klubu przy Bukowej?

- Graliśmy kiedyś sparing z GKS-em Katowice i wpadłem wtedy w oko trenerowi GieKSy. Właściwie to prezes Dziurowicz postanowił, że mnie wyciągnie z Ruchu do GKS-u. Było to bardzo trudne zadanie, bo nigdzie nie chciałem się przenosić – wolałem zostać w Radzionkowie. Ale prezesowi Dziurowiczowi się to udało.

W GKS-ie miał pan wówczas zastąpić bardzo skutecznego w ataku Giję Gurulego. Nie obawiał się pan, że może pan nie podołać takiemu wyzwaniu?

- Zawsze w Radzionkowie strzelałem dużo bramek. W GKS-ie byli tacy, którzy ze skrzydeł potrafili dogrywać piłkę w pole karne, a ja już wiedziałem co z takimi centrami zrobić.

Już w debiutanckim meczu udowodnił pan, że będzie pan godnym następcą – zdobył pan zwycięską bramkę w spotkaniu z Lechem. Pamięta pan tego gola?

- Tak, bardzo dobrze pamiętam tego gola. To był praktycznie koniec meczu. Dostałem wrzutkę z prawej strony i uderzyłem bodajże z 12 metrów w samo okienko. To była bardzo piękna brama z główki. Wiadomo, że jak się strzela w pierwszym meczu gola to zaraz człowiekowi się lepiej gra i ma więcej pewności, że może podołać postawionemu wyzwaniu.

Te strzały główką były pana znakiem rozpoznawczym. Jak się pan tego nauczył?

- Będąc małym chłopcem bardzo dużo grałem główką. Grało się wtedy też w szkole na przerwach. Od najmłodszych lat uderzałem głową w piłkę. Myślę, że z tego to się głównie wzięło, że tak dobrze operowałem tą główką.

Jakie wydarzenie z GieKSy było dla pana najważniejsze?

- Na pewno bardzo dobrze wspominam Puchar Polski, mecz z Girondins de Bordeaux i spotkanie z Benficą Lizbona. To były niezwykłe przeżycia i też wielkie niespodzianki. Takich meczów się nie zapomina.

W finale Pucharu Polski z Ruchem Chorzów odegrał pan pierwsze skrzypce – zdobył pan jednego gola, a po dogrywce wykorzystał pan karnego. 

- Pamiętam te bramki. Udało mi się zdobyć wyrównującego gola dla GieKSy i później jeszcze wykorzystać rzut karny. Ta pierwsza bramka została strzelona nogą. Przyjąłem piłkę na klatkę piersiową i uderzyłem na bramkę.

W meczu z Girondins de Bordeaux oberwał od pana sam Zinedine Zidane. Dlaczego wyzywał pan przyszłego mistrza świata?

- To wynikło jakoś w ferworze walki. Zaszło jakieś spięcie i musiałem mu coś powiedzieć. Nikt jednak wtedy nie przypuszczał, że będzie to światowej klasy zawodnik. Wtedy był raczej przeciętnym piłkarzem i nikt się nie spodziewał, że jego losy potoczą się w taki sposób, że zostanie najlepszym piłkarzem na świecie.

A z kim pan najbardziej trzymał w GieKSie?

- Na pewno z Romkiem Szewczykiem, bo dojeżdżaliśmy razem do klubu. Kolegowałem się też mocno z Krzyśkiem Walczakiem i z Januszem Jojko. Myślę, że właśnie z tymi zawodnikami najbardziej trzymałem w GieKSie.

Ma pan jakąś swoją ulubioną bramkę?

- Chyba ta zdobyta w meczu z Lechem. Wydaje mi się, że właśnie ten gol był najładniejszy. Dodatkowo został on strzelony w ostatniej chwili meczu i dał zwycięstwo GieKSie. Gdy tylko mogę to sobie przypominam tę bramkę.

Jest pan legendą Ruchu Radzionków, w którym spędził pan niemal całą karierą. Nie wydaje się panu, że obecnie piłkarze większą wagą przywiązują do pieniędzy niż do barw klubowych?

- Na pewno tak to się teraz potoczyło, że mało kto gra teraz, żeby „grać do klubu”, żeby z tym klubem awansować i go wypromować. Teraz jest przede wszystkim żądza pieniądza i przechodzi się tam, gdzie można więcej zarobić. Zawodnicy przychodzą często do klubu na rok czy na pół roku i nie mają w stosunku do niego żadnych sentymentów. Tak to teraz wygląda, ale nie ma się też czemu dziwić. Każdy chce jak najwięcej zarobić, żeby zapewnić sobie jakąś przyszłość. Po skończeniu kariery piłkarskiej praktycznie nie ma się przecież żadnego zawodu. Powinno się więc jak najwięcej pieniążków zaoszczędzić w czasie gry, żeby mieć jakieś zabezpieczenie.

Gdy nie kleiła się wam gra w Ruchu, musieliście zjeżdżać pod ziemię w kopalni. To prawda?

- Były takie momenty, jak grałem w Ruchu Radzionków, że gdy drużyna słabo grała i nie osiągała dobrych wyników, to prezes chciał zespołem jakoś wstrząsnąć. Kazał wtedy wszystkim zawodnikom zjeżdżać na dół do kopalni. Musieliśmy tam trochę popracować, żeby zobaczyć jaki to jest trudny zawód, i żeby szanować to, że akurat my jesteśmy oddelegowani na stadion i możemy trenować. Chodziło o to, żeby bardziej się przykładać do grania.

A jakie miał pan relacje z kibicami? Czy z biegiem czasu się one zmieniały?

- Raczej się nie zmieniały. Można powiedzieć, że nigdy nie byłem jakimś konfliktowym zawodnikiem i myślę, że większość kibiców mnie lubiła. Byłem rozpoznawany i na pewno było to miłe, że każdy coś serdecznego powiedział. Nie było jakiś złych uwag albo sytuacji, żeby ktoś mi dokuczał.

Miał pan też krótki epizod gry w Niemczech. Jak pan wspomina tamten okres?

- Bardzo mile. Wyjechałem tam na rok czasu i bardzo dobrze mnie tam przyjęto. Strzelałem bramki, w klubie byli ze mnie zadowoleni i ja sam byłem zadowolony z mojej gry. Pamiętam też, że była tam fajna atmosfera. Dostałem też propozycję z innych klubów, ale nie za bardzo mnie to interesowało. Wolałem wrócić do Radzionkowa na swoje stare śmieci.

Niewątpliwie miał pan szansę na grę w większych klubach i być może w reprezentacji. Nie żałuje pan tego, że w młodym wieku nie zdecydował się pan na przejście do innego klubu?

- Gdy miałem 18-19 lat otrzymywałem wtedy wiele propozycji z I ligi. Może wtedy, gdybym zdecydował się przejść do jakiejś renomowanej drużyny I-ligowej to moja kariera potoczyłaby się inaczej i może otarłbym się nawet o reprezentację. Tak się to jednak potoczyło. Mimo wszystko jestem zadowolony z tego co osiągnąłem.

Zadecydowało o tym to, że był pan tak mocno przywiązany do tych barw klubowych czy coś jeszcze?

- Może jeszcze to, że nie do końca byłem przekonany co do swoich umiejętności. Może trochę mnie to hamowało. Myślałem, że nie podołam, że będę musiał siedzieć na rezerwie albo, że w ogóle nie będę grać. W Radzionkowie miałem pewną pozycję i wiedziałem, że będę tam wystawiany do gry. Kibice mocno mnie dopingowali, więc było mi w tam bardzo dobrze. Okazało się jednak w GieKSie, że ta liga nie jest taka straszna i dałem tam sobie radę. Tyle tylko, że to byłem już takim wieku, w którym niektórzy piłkarze kończą już karierę.

Wciąż gra pan w piłkę?

- Teraz już nie, bo mam problemy z kolanem, więc definitywnie już z tym skończyłem. Nie ma już szans na to, żebym grał, bo kolano jest w bardzo złym stanie.

Ale i tak kopał pan piłkę bardzo długo. Ma pan jakąś receptę na to, żeby tak długo zachować sprawność fizyczną?

- Grałem bodajże do 49 lat w tych niższych klasach. Może gdybym miał to kolano sprawne, to jeszcze bym wciąż grał. A czy mam jakąś receptę? Może po prostu organizm był tak wytrenowany, że dawałem sobie bez problemu radę, jeżeli chodzi o grę w piłkę do późnego wieku.

Czym się pan obecnie zajmuje?

- Siedzę w domu na emeryturze i poświęcam czas wnukowi, który też kopie w piłkę. Staram się z nim jak najwięcej trenować i mam nadzieję, że w przyszłości również będzie piłkarzem.

A kibicuje pan jeszcze?

- Tak, chodzę na Ruch Radzionków i jeżeli mogę, to też zaglądam na GieKSę.