- Los GKS-u nigdy nie będzie mi obcy. Zawsze miło słyszeć, że GKS wygrał mecz – mówi Marek Kubisz. W cyklu „Dawne gwiazdy GieKSy” rozmawiamy z czołowym piłkarzem Katowic z przełomu wieków.
23 listopada 2001 r. GieKSa rozegrała przy Bukowej „śnieżne derby” z Ruchem Chorzów. W tym pamiętnym dla wielu kibiców spotkaniu odegrał Pan ważną rolę.
Pewnie, że pamiętam ten mecz. Dla kogoś, kto grał w GKS-ie, derby z Ruchem zawsze były czymś wyjątkowym. Oprawa? Bajka. Do tego wygrana i mój gol. Pamiętam, że dostałem podanie od Krzyśka Gajtkowskiego. Uderzyłem z pierwszej piłki. Marek Mateuszek odbił piłkę, ale ja się szybko pozbierałem i zdążyłem dobić. Potem Marcin Janus dołożył drugiego gola i wygraliśmy.
To był Pana najlepszy moment w GKS-ie?
Powiedziałbym, że ten najlepszy okres w GKS-ie miałem w ogóle za czasów trenera Janusza Białka. W klubie była taka bieda, że aż piszczało. Do trenowania mieliśmy kilka piłek. Trener Białek potrafił jednak zrobić z nas zespół. Świetnie pamiętam nasze wygrane z silnymi wówczas Pogonią Szczecin czy Polonią Warszawa. Jak jechaliśmy na mecz w trzynastu, to skazywano nas na pożarcie. Tworzyliśmy jednak zespół z sercem i – pomimo trudnych warunków – wygrywaliśmy.
Największe sukcesy GKS-u to przełom lat 80. i 90. Młodsi kibice zyskiwali sympatię dla GieKSy dzięki Waszej ambitnej postawie w tamtym okresie.
Tworzyliśmy naprawdę zgraną paczkę. W szatni było wesoło. Byliśmy też odważni, nie baliśmy się żadnego rywala. Inna rzecz, że nie było też na nas specjalnej presji i ciśnienia. Z góry skazywano nas na porażki. Wszystko, co robiliśmy na plus, działało na naszą korzyść. Wiadomo, że wcześniej w GKS-ie grali zawodnicy występujący na poziomie reprezentacji Polski, z wielkimi nazwiskami. Ale my też mieliśmy przecież w drużynie zawodników, którzy w piłkę naprawdę potrafili grać. Trzeba było tylko na nich postawić.
Była odwaga i… szalone pomysły. Marek Koniarek wspominał, że podczas zimowych przygotowań wskoczył Pan kiedyś do rzeki.
Biegaliśmy sporo po górach. Wszyscy mieli już dosyć. Byliśmy porządnie „dojechani”. Z każdego bardzo mocno parowało. Zdeklarowałem, że jak tylko przybiegniemy na wskazane miejsce, to wskakuję do potoku. Chłopaki od razu to podchwycili. Wszyscy mówili: „nie wierzę”. No to trzeba było wskoczyć. Dobra krioterapia z tego wyszła (śmiech).
Cofnijmy się do 1997 r., gdy trafił Pan do Katowic.
W Ekstraklasie debiutowałem już wcześniej w Szombierkach. W tamtym czasie to był jednak klub nieporównywalny do GKS-u. Przychodząc do Katowic spotkałem się z olbrzymią rywalizacją. O miejsce trzeba było długo walczyć. Frycowe na początku musiałem zapłacić. Z czasem zacząłem się jednak przebijać do składu.
Grał Pan więcej, ale w 1999 r. spadliście z ligi.
Nie graliśmy wtedy za dobrze. Tyle w tym dobrego, że potrafiliśmy się szybko podnieść i awansować. Zaraz po spadku była straszna bieda. My jednak wygrywaliśmy, skład był uzupełniany, zaczęło się dziać coś dobrego. Nagle staliśmy się jednym z faworytów. Wszyscy uwierzyliśmy, że ten awans jest możliwy. Strzeliłem w tamtym sezonie 20 goli. Świetną robotę wykonywał wtedy Grzegorz Niciński. Miałem ułatwione zadanie, bo rywale się zasadzali na niego, a ja zza niego wyskakiwałem i miałem szansę „ukłuć”.
Atak to było Pana optymalne miejsce na boisku? Trenerzy rzucali Pana po różnych pozycjach.
Byłem zawodnikiem, który lubił grać z przodu. Często byłem tym „ukrytym” napastnikiem, który pomagał trochę w pomocy. Byli jednak i tacy trenerzy, którzy widzieli we mnie defensywnego pomocnika. Ja akurat siebie w tej roli nie bardzo widziałem. Skoro była okazja grać, to trzeba było grać.
Z czasów 2. ligi wielu kibicom utkwił w pamięci szalony mecz z Rakowem Częstochowa. Ustrzelił Pan w nim hat-tricka.
Pamiętam, że w tym meczu padał gol za golem, a wynik cały czas otwarty. W końcówce Adam Bosowski zdobył decydującą bramkę. Mnie z kolei utkwiły w pamięci mecze z Grunwaldem Ruda Śląska. Ten zespół prowadził Teodor Wawoczny, który niegdyś był i moim trenerem. Nie chodziło o to, by mu coś udowadniać, bo zawsze na mnie stawał, ale pokazać to, że potrafię dobrze grać.
To prawda, że raz Pana kontuzję wyleczył osobiście Marian Dziurowicz?
Prawda! To były ręce, które leczą. Przed meczem z Polonią Bytom coś mi tak strzeliło w krzyżu, że nie potrafiłem wstać z łóżka. Zgłosiłem rano, że nie ma szans, abym zagrał. Prezes Dziurowicz zaprosił mnie do swojego gabinetu. Po wyjściu od niego byłem w szczytowej formie (śmiech). Tak naprawdę to sił mi wtedy wystarczyło na „przestaną” połówkę.
W tamtym czasie było blisko Pana transferu do Wisły Kraków.
Nawet pojechałem do Krakowa, zagrałem w sparingu i strzeliłem gola. Prezesi klubów jednak się nie dogadali. Miałem też propozycję z silnej wtedy Pogoni Szczecin, a także z klubów z Portugalii i z Izraela. Nic nie doszło jednak do skutku. Zostałem w GKS-ie.
Który z kolegów z GKS-u, w Pana opinii, miał największe umiejętności?
Musiałbym wymienić kilka nazwisk. Co roku w Katowicach było tak, że ktoś błysnął. Mirek Sznaucner grywał w rezerwach, a nagle stał się reprezentantem Polski. Jarek Tkocz, z którym dzieliłem pokój na zgrupowaniach, nagle został czołowym bramkarzem w lidze. Super potoczyła się też kariera Krzyśka Gajtkowskiego. Tam samo wybił się Tomek Moskała. A jeszcze byli zawodnicy mniej medialni, ale za to bardzo ważni jak Mirek Widuch, czy Grzegorz Borawski.
Jakie były kulisy Pana odejścia z GKS-u?
GKS to był mój drugi dom. Nigdy nie zapomnę tych codziennych dojazdów z Krzyśkiem Gajtkowskim i masażystą, a przy okazji moim szwagrem, Andrzejem Grosmanem… Powiem jednak wprost: ciężko było się dogadać z ówczesnymi władzami klubu. Nie czułem się sprawiedliwe traktowany. Przyszedł moment, gdy przelała się czara goryczy. Miałem rodzinę, dwójkę dzieci i z czegoś musiałem żyć. A pojawiła się opcja, by sobie finansowo polepszyć.
Z GKS-u trafił Pan do Szczakowianki. Tam miał Pan okazję występować z obecnym trenerem GieKSy Rafałem Górakiem.
Szczakowianka miała wtedy dobrą paczkę. Kadra była spora, a rywalizacja o miejsce wielka. Rafał na pewno zawsze dawał z siebie sto procent i był pożytecznym ogniwem zespołu. Pamiętam, że nawet gola Ruchowi Chorzów strzelił. A pozaboiskowo to wiadomo, że się przyjaźniliśmy, bo obaj byliśmy z Bytomia i razem jeździliśmy na treningi.
W 2006 r. powrócił Pan do odnowionego GKS-u, który grał w 3. lidze.
To była klapa. Wcześniej miałem długi rozbrat z piłką. Do GKS-u przyszedłem zupełnie nieprzygotowany. Początek był nawet niezły, ale pewnych rzeczy się nie oszuka. Jeżeli nie będzie się odpowiednio pracować w okresie przygotowawczym, to potem – niezależnie od poziomu rozgrywek – forma będzie słaba. Nie było w płucach, nie było w nogach i człowiek odstawał. Drużynie zaczęło gorzej iść i usłyszałem wtedy, że to ja jestem tego powodem. Zabolało. Podjąłem decyzję, że odchodzę. Katowice i tak wspominam bardzo miło. Wiele przyjaźni zostało z tego okresu, także z kibicami.
Śledzi Pan losy GKS-u?
W miarę możliwości oczywiście tak. Szczególnie teraz, gdy trenerem jest Rafał Górak. Widziałem niedawno ten pomysłowo rozegrany rzut rożny. To jest właśnie w stylu Rafała. On zawsze lubił przy takich rzeczach pokombinować. Los GKS-u nigdy nie będzie mi obcy. Zawsze miło słyszeć, że GKS wygrał mecz.
To na koniec pytanie o to, co u Pana obecnie słychać?
Mieszkam i pracuję od siedmiu lat we Freiburgu. Okolice są piękne. Mam blisko do Francji i Szwajcarii. Nie mogę narzekać. A piłka? W lidze żadnej już nie występuje, ale mamy tutaj ekipę, która od czasu do czasu się zbiera i potrafi zagrać na całkiem niezłym poziomie.