W kolejnym wywiadzie z legendą GieKSy przedstawiamy zawodnika, który pomógł wywalczyć pierwszy w historii klubu Puchar Polski. Zapraszamy do przeczytania rozmowy z jednym z najlepszych obrońców GKS-u – Markiem Biegunem.
Jak zapamiętał pan finałowy mecz Pucharu Polski z Górnikiem Zabrze?
- Grałem wtedy tylko pierwszą połowę, ponieważ miałem problem z kostką. Pamiętam jednak, że byliśmy w tym czasie niezwykle ambitni. To był zespół zawodników, a nie indywidualności. Puchar zdobyliśmy razem – jako cała drużyna. Dużo pracowaliśmy i przyniosło to efekty na boisku.
Faworytem meczu był Górnik, który właśnie obronił tytuł mistrza Polski. Jaka panowała atmosfera przed tym spotkaniem?
- Trzymaliśmy się zawsze razem i staraliśmy się wzajemnie wspierać, żeby nikt indywidualnie się nie odłamywał. Potrafiliśmy stanąć jeden za drugim i wyszło nam to na dobre na boisku.
A jakie emocje towarzyszyły wam, gdy wywalczyliście upragnione trofeum?
- Emocje były naprawdę silne. Pierwszy raz w historii klubu wywalczyliśmy Puchar Polski, a tego się nie zapomina. Wszyscy się ogromnie cieszyli z tego zwycięstwa: rodzina, wszyscy znajomi, ale przede wszystkim my, bo wspólnie wywalczyliśmy ten tytuł. Pamiętam jak podrzucaliśmy trenera, bo niesamowicie nam pomógł.
Szansę na zdobycie Pucharu Polski GKS miał jeszcze w sezonie 1984/85 i 1986/87.
- Ten pierwszy raz z Widzewem Łódź, jak to się mówi, zapłaciliśmy frycowe, ale już w kolejnym sezonie udało nam się wywalczyć puchar. Z Widzewem przegraliśmy w karnych, tak samo jak ze Śląskiem Wrocław w 1987 r. Szkoda, że wtedy się nie udało, ale chociaż raz zdobyliśmy ten puchar.
W latach 80. GieKSa świetnie radziła sobie również na europejskich arenach.
- Graliśmy w Pucharze Intertoto i zaliczyliśmy kilka występów w Pucharze UEFA. Za daleko co prawda nie zaszliśmy, ale liczy się jednak to, że się tam pojawiliśmy.
Który mecz z europejskich pucharów najbardziej utkwił panu w pamięci?
- To był mecz z Glasgow Rangers na Stadionie Śląskim (2:4 – przyp. red.). Trochę nas wtedy zaskoczyli i udało im się strzelić bramki. Załatwił nas wtedy Terry Butcher, który bardzo dobrze grał głową. Z początku strzelał Janek Furtok, odrabialiśmy straty, a później Butcher strzelił dwie bramki. Na stadionie w Glasgow przegraliśmy jeszcze 0:1, ale to i tak był duży sukces. W Glasgow grały wtedy wielkie gwiazdy, lecz my byliśmy jedną, zgraną drużyną bez wielkich nazwisk i walczyliśmy jak równy z równym.
Przygodę z piłką rozpoczynał pan w Zagłębiu Lubin, z którym wyeliminował pan GieKSę z Pucharu Polski. Wiedział pan wtedy, że strzela pan bramkę swojemu przyszłemu klubowi?
- Nie wiedziałem, to było dla mnie później wielkie zaskoczenie. Nawet o tym wtedy nie marzyłem, ale tak się wszystko potoczyło. W 1980 r. na jeden z treningów przyjechał trener GieKSy i zaproponował grę w Katowicach. W ciągu tygodnia GieKSa dopełniła transfer z Zagłębiem i zagrałem już bodajże z Legią.
A jakie było pana pierwsze wrażenie, gdy trafił pan na Bukową?
- Dla mnie było wielkim zaszczytem siedzieć w autobusie z napisem „GKS Katowice” – to było coś wspaniałego. Tego nie da się opisać. Nie wiem, czy teraz jak przychodzą nowi zawodnicy też takie coś odczuwają.
Był pan uniwersalnym zawodnikiem. Na jakiej pozycji czuł się pan najlepiej?
- Najwięcej grałem na prawej obronie, gdzie zresztą zaczynałem i na tej pozycji czułem się najlepiej. Grając w obronie osiągnąłem największe sukcesy, chociaż byłem też przesuwany bardziej do ataku, ale później znowu trafiłem do obrony.
A jaki był przełomowy moment w pana karierze?
- To był ślub i przyjście na świat mojej córeczki. Od tego czasu wszystkie bramki, które strzelałem dedykowałem córce.
W reprezentacji Polski zagrał pan jeden raz. Na drodze do kolejnych występów w kadrze stanęły jednak kontuzje.
- Pierwsze powołanie dostałem na mecz w Włochami na Stadionie Śląskim. Potem był wyjazd na tournee – tam były mecze z Turcją i Tunezją, z którą rozegrałem pełne spotkanie. Później było zgrupowanie w Wiśle, ale już wtedy niestety zaczęła się ta kontuzja kolana i po tym trudno już było powrócić do dawnej formy. Być może straciłem przez to szanse na wyjazd do Meksyku na Mistrzostwa Świata.
Czy te kontuzje to było coś najgorszego co pana spotkało, gdy był pan zawodnikiem?
- Nie przypominam sobie nic gorszego. Kontuzje odebrały mi możliwość gry w kilku meczach. Jeszcze w roku 1989 miałem poważną kontuzję, gdy zerwałem ścięgna. Później już nie doszedłem do takiej samej formy.
A jakie są pana najlepsze wspomnienia z GKS-em Katowice?
- Na pewno zdobycie Pucharu Polski oraz wyjazd do Chin na Puchar Wielkiego Muru Chińskiego. Przeżyć z tego okresu nie da się opisać. Miejscowi dziwnie się na nas patrzyli, szczególnie gdy ktoś miał brodę – wtedy nawet podchodzili i sprawdzali, co to jest. Fascynujące były też widoki: Mur Chiński i miasta. Pamiętam też niesamowitą atmosferę na stutysięcznym stadionie – była tam cała masa ludzi. W tych latach takie wyjazdy były rzadkością. To były chyba pierwsze lata, gdy otwarli granice i Europejczycy mogli się tam dostać.
Po odejściu z GKS-u trafił pan do DSV Duesseldorf. Jak wspomina pan występy w niemieckim klubie?
- Bardzo źle wspominam ten okres. Tam raczej polowało się na nogi, a nie skupiało się na piłce. Więcej czasu spędziłem tam chyba na leczeniu, niż na grze w piłkę. Tam też zakończyłem swoją karierę piłkarską.
Co pan czuł, gdy musiał się pan pożegnać z piłką?
- Z początku może jeszcze mnie tak nie ciągnęło do piłki, ale po 7 latach powstała Śląska Liga Amatorów i koledzy zaproponowali mi grę. Powoli graliśmy sobie tam w piłkę, więc - oprócz tej przerwy - cały czas byłem złączony z piłką.
Gdyby nie został pan piłkarzem, to byłby pan…
- Ojciec był górnikiem, więc myślę, że zostałbym na kopalni. Moi marzeniem było jednak zostać ogrodnikiem i teraz mogę spełniać to marzenie.