Namówiliśmy na wspomnienia legendarnego zawodnika Marka Świerczewskiego, który wraz z młodszym bratem Piotrem stworzyli niezapomniany duet przy Bukowej. Zachęcamy do przeczytania kolejnego wywiadu z cyklu „Dawne Gwiazdy GieKSy”.

Zaczynał pan swoją przygodę w Sandecji Nowy Sącz, skąd pan pochodzi. Dużo zmieniło się w tym klubie od pana czasu po moment awansu do Ekstraklasy?

- Wspominam czasy swoich piłkarskich początków bardzo mile. Zaczynałem, gdy miałem osiem lat. Wszyscy lubili i umieli grać w piłkę, uczyli jej się na ulicy. Kluby tylko doskonaliły umiejętności. Stadion Sandecji od tamtego czasu niewiele się zmienił, może poza tym, ze urosły drzewa, które tam sami sadziliśmy (śmiech). Powstało natomiast boisko treningowe i stan murawy może jest lepszy. Sandecja jednak wykorzystała błędy innych drużyn w sezonie 2016/2017, słabszą dyspozycję m.in. GieKSy w rundzie wiosennej i awansowała do Ekstraklasy.

Macie z młodszym bratem góralskie korzenie. Czy to z nich wzięła się słynna boiskowa zadziorność braci Świerczewskich?

- Od dziecka byliśmy wychowywani twardą ręką. Na naszym osiedlu warunki do życia były takie, że każdy walczył o swoje. Na boisku potem było podobnie. Tata uświadamiał nas, że nic nie przyjdzie nam w życiu łatwo i trzeba wszystko wywalczyć ciężką pracą.

Potem przyszedł czas na krakowską Wisłę. Co dla tak młodego zawodnika oznaczało przejście do tak renomowanego klubu?

- Przechodząc do Wisły wyszedłem z futbolowego zaścianka. To było niebo, a ziemia. Gdy przyszedłem do klubu,  miałem okazję spotkać piłkarzy, których dotąd widziałem tylko na zdjęciach. Podziwiałem ich i to było niesamowite przeżycie. W juniorach Wisły przeżyłem wspaniałe chwile, mieliśmy świetną atmosferę, Kraków też jest pięknym miastem. Dopiero zaczynałem swoją przygodę w seniorskiej piłce i nie byłem kluczową postacią, ale cieszyłem się, że mogę być w takim klubie. Do dziś nie wiem, jak do tego doszło, że seniorska drużyna - mająca tak wiele gwiazd - nie walczyła o mistrzostwo, tylko spadła w 1985 roku. Wywalczyliśmy jednak awans po trzech latach. Nabrałem wtedy wiele cennego doświadczenia.

W roku 1988 trafił pan z bratem do GieKSy. Spędziliście tam razem kilka bogatych w trofea lat. Jak pan wspomina czas spędzony przy Bukowej?

- GKS w tych latach był jedną z najlepszych drużyn pod względem sportowym i organizacyjnym, a mnie kończył się kontrakt. Brat już był w GKS-ie, a ja pamiętam, że w rundzie rewanżowej przyjechałem z Wisłą do Katowic na jeden z ostatnich meczów walczyć o utrzymanie. Robiłem co mogłem, starałem się w ataku z całych sił i nagle usłyszałem od grającego w GieKSie Jerzego Wijasa: „Synek, ty tak nie lotej, bo przechodzisz do nas”. Zastanawiałem się, czy mnie nie wypuszcza, bo nikt wcześniej nie rozmawiał ze mną na temat przejścia do GKS-u, ale po meczu okazało się, że miał rację. Podeszli do mnie ludzie z kierownictwa katowickiego klubu i zaprosili na rozmowy, po których podpisałem kontrakt z GieKSą.

Pobyt w Katowicach był dla pana obfity w sukcesy. Zdobył pan dwukrotnie Puchar Polski i Superpuchar Polski. Co wyjątkowego zapamięta pan z tych lat?

- Czas w GieKSie będę pamiętał do końca życia. Zwycięstwa w Pucharach Polski, ale także pamiętne mecze w europejskich pucharach – tego się nie zapomina, nawet jeśli czasem przegrywaliśmy. Różnie bywało, bo przeszliśmy Bordeaux, ale też bolała porażka z Rovaniemi. W GieKSie zawsze walczyliśmy o najwyższe cele i byliśmy zgraną ekipą.

Potem wiele czasu spędził pan w Austrii, występował m.in. w Sturmie Graz i Austrii Wiedeń. Tam także miał pan patent na zdobywanie krajowych pucharów.

- W Sturmie Graz zdobyłem dwukrotnie Puchar Austrii, występowałem też w Austrii Wiedeń. Początki nie były jednak łatwe. Wielu ukształtowanych zawodników nie mogło sobie poradzić w Austrii.  Pamiętam okres, gdy zaczynałem w Sturmie. Tak mnie skopali na pierwszych treningach, że leżałem. Ale potem to oni leżeli. Wraz z końcem kontraktu, w 1999 roku w Austrii Wiedeń miałem moment, że prowadziłem rozmowy w Płocku, ale tak to się wszystko potoczyło, że zostałem na „lodzie”. Zadzwonił wtedy do mnie Zdzisław Strojek, żebym wrócił do Krakowa i zagrał w Hutniku kilka meczów, aby podtrzymać formę. Następnie skontaktował się ze mną prezes Dziurowicz i zdecydowałem się na powrót do GKS-u, żeby pomóc drużynie w awansie do Ekstraklasy. I tak wróciłem do GieKSy, z którą wywalczyłem powrót do elity w sezonie 1999/2000.

Otrzymywał pan także powołania na zgrupowania reprezentacji. Co oznaczała dla pana gra z orzełkiem na piersi?

- Reprezentacja Polski to był najważniejszy moment w mojej karierze. Otrzymałem powołanie po spektakularnych zwycięstwach z Bordeaux i Arisem Saloniki. Mieliśmy w GKS-ie mocną drużynę i inni też zasługiwali na powołania. W reprezentacji była sympatyczna atmosfera, poznałem wielu kolegów. Jak przyjeżdżało się na kadrę, atmosfera była rewelacyjna. Sprawy w swoje ręce wzięli Roman Kosecki, Krzysztof Warzycha i Józef Wandzik, oni trzymali atmosferę. Zadebiutowałem w dość przypadkowy sposób w spotkaniu z Francją, gdy na przedmeczowej rozgrzewce Tomasz Łapiński zgłosił zawroty głowy. Zremisowaliśmy wtedy 0:0.

Proszę opowiedzieć również o epizodzie w ciekawej drużynie FC Polska Wien. Grało tam wielu polskich zawodników.

- W Wiedniu budowana była drużyna, w skład której wchodzili polscy zawodnicy, którzy pracują w Austrii. Udało się stworzyć klub FC Polska, który uczestniczył w rozgrywkach niższych lig austriackich. W ciągu trzech lat awansował do piątej ligi, ale w związku z problemami finansowymi nie udało się osiągnąć nic więcej i obecnie grają na najniższym szczeblu rozgrywkowym.

Czym zajmuje się pan w Wiedniu po zakończeniu kariery piłkarskiej?

- Na stałe osiedliłem się w Austrii, gdyż żona i dzieci nie mogły się przestawić na inne życie. Dlatego gdy wróciłem grać do Katowic w sezonie 1999/2000, oni zostali w Austrii, musiałem do nich dojeżdżać co dwa tygodnie. Dużo podróżowałem, ale nie było tak źle, to tylko cztery godziny drogi. W Austrii życie było wtedy łatwiejsze i był lepszy standard. Wcześniej miałem sklep sportowy, ale sprzedałem udziały austriackim współwłaścicielom, następnie była praca w agencji detektywistycznej,  a od ponad roku mam pracę w szpitalu i odpowiadam za zapewnienie transportu chorym na specjalistyczne badania.

Jak pan myśli, na czym polegał fenomen braci Świerczewskich, że osiągnęli sukcesy także zagranicą?

- Myślę, że kluczowe było wychowanie wyniesione z domu. Za naszych czasów, na poziomie trampkarzy, gdy ktoś spóźnił się na trening, musiał grać w butach o kilka rozmiarów za małych. Nie podobało się?  To do widzenia, za siatką ogrodzeniową czekało już kilku na twoje miejsce. Trenowaliśmy na piachu, nie to co teraz ma młodzież do dyspozycji. To też ukształtowało charakter mój i brata. Nie pękaliśmy. Wielu chłopaków na początku było ode mnie lepszych, ale brakowało tej „iskry”. Charakter jest najważniejszy.