Rozpoczynamy nowy cykl wywiadów z legendami GKS-u Katowice. Będziemy rozmawiać z najbardziej zasłużonymi dla klubu piłkarzami i trenerami. Na pierwszy ogień poszedł jeden z najlepszych „techników” w historii GieKSy – Lechosław Olsza.

Jaka jest pana pierwsza myśl, gdy słyszy pan nazwę „GKS Katowice”?
Pierwsza myśl jest taka, że GKS to prawie całe moje życie.

A jak zapamiętał pan swój pierwszy trening przy Bukowej?
Pamiętam, że byłem strasznie stremowany, bo wokół mnie byli sami starzy wyjadacze. Trenowaliśmy wtedy na głównym boisku pod batutą trenera Jerzego Nikiela. Piłka mi przeszkadzała i bałem się ją przyjąć, bo nogi mi drżały. Dla mnie to był duży przeskok z juniorów do I ligi.

Który mecz najbardziej utkwił panu w pamięci?
To powinien być mecz z Barceloną, ale mi najbardziej utkwił w pamięci mecz z Górnikiem Zabrze na Stadionie Śląskim. Do przerwy było 1:0 dla Górnika, a potem strzeliliśmy dwie bramki i chłopcy tak się zezłościli i zestresowali, że zaczęli popychać sędziego i w końcu doszło do szamotaniny. Rywale nie mogli dopuścić do siebie myśli, że GKS wygrywa z potężnym Górnikiem Zabrze. Jak szliśmy tunelem na stadionie do szatni, to każdy trzymał podwójną gardę, bo nie wiadomo było z której strony się dostanie. To były derby i Górnik nie mógł sobie dać powiedzieć, że oni mogą też przegrać. Jak strzeliliśmy na 2:1 to wtedy zaczęła się rozróba. Były kopniaki i było bardzo wesoło. Sędzia przerwał mecz i wygraliśmy walkowerem, chociaż woleliśmy wygrać normalnie. Było zarówno bardzo zabawnie i groźnie.

A która bramka była tą najważniejszą w pana karierze?
Pamiętam bramkę strzeloną Ruchowi Chorzów na 1:1 u nas na boisku. Strzeliłem gola z rogu, więc była to dość specyficzna bramka, ale to z każdej zdobytej bramki się wtedy cieszyło.

Jaka atmosfera panowała w tamtych czasach w klubie?
Było bardzo ciekawie. Te szatnie były bardzo malutkie i dostawaliśmy tam herbatę od gospodarza. Specjalistą od dowcipów był Zyga Schmidt. Albo coś komuś wlał, albo dosypał. Jak ktoś zostawiał sobie herbatę do wystygnięcia, to zazwyczaj zastawał ją już wypitą. Jabłuszka jak się tam zostawiało, a ktoś wziął nie swoje, to mógł się nadziać na zapałki. Zyga to był taki zgrywus i z wszystkiego się śmiał.



Czyli tych żartów było sporo?
Bardzo dużo było tych dowcipów. Tam były dwie małe szatnie. Starzy GieKSiarze siedzieli w szatni po lewo, a jak przychodził jakiś młody to zaraz siadał koło nas, a Gerard Rother wtedy mówił „słuchaj młody, dla takich jak ty szatnia jest z tamtej strony. Trzeba sobie zasłużyć, żeby tutaj usiąść”. Ale to byli starzy wyjadacze: Szmidt, Rother, Anczok. Ja szybko znalazłem z nimi wspólny język, więc dałem sobie radę.

Chyba wszyscy kibice kojarzą imprezę opisaną w artykule „Pan piłkarz się bawi”. Takie imprezy były na porządku dziennym w tamtych czasach, czy to był raczej incydent?
Dość często się zdarzało, że się bawiliśmy. Tego nie ma co ukrywać. Po meczu zawsze się szło na piwko, a w poniedziałek na treningu trzeba było wszystko wypocić i zacząć się przygotowywać do następnego meczu.

Jaki był najtrudniejszy moment w pana karierze piłkarskiej?
To chyba ten po tej aferze w Tychach. Zawiesili mnie po tej imprezie i wróciłem do GKS-u Katowice, który podał mi rękę. Nie wiadomo czy bym się pozbierał po dwóch latach zawieszenia, ale GKS mi wtedy pomógł i po roku znowu grałem.

W GieKSie robił pan chyba wszystko – był pan piłkarzem, trenerem, a nawet szefem pralni. Zna pan już GKS jak własną kieszeń?
Znałem, bo teraz jest tam całkiem inne i młodsze towarzystwo. To już nie mój przedział wiekowy. Ja tam wpadam czasem tylko na mecze i oglądam je z wysokości trybun. Wtedy jednak znałem klub od podszewki, bo nawet w pralni pracowałem. Także faktycznie pełniłem tam chyba wszystkie funkcje.

Jakby porównał pan warunki, które panowały w klubach kiedyś i obecnie? Co się zmieniło?
Zmieniła się cała infrastruktura i boiska do grania. My mieliśmy to boisko boczne, które było w rozpaczliwym stanie – na ziemi leżały śruty i kamienie, a my musieliśmy tam trenować. Jak było sucho, to w powietrzu unosiły się tumany kurzu, a jak było mokro to nie szło nogi wyciągnąć z błota. To było straszne. A teraz mają piękne boisko treningowe – to jest coś fajnego.

Zmienił się też doping przy Bukowej?
„Blaszok” zawsze reagował bardzo spontanicznie. Zbyt wiele się raczej nie zmieniło, tylko teraz młodzi reagują nieco inaczej. Myślę, że wtedy też kibice stali bardziej za piłkarzami.

A co pan czuł, gdy podejmował pan decyzję o zakończeniu kariery?
Trzeba być cały czas świadomym, że to się kiedyś skończy. Ja miałem tę świadomość i po jakimś czasie dostałem posadę asystenta trenera, a później kierownika. Byłem przygotowany na to, że to nie trwa wiecznie. To nie był dla mnie szok, bo wszystko przychodziło gładko. Znowu byłem blisko drużyny, znowu się tam było z chłopakami, więc na pewno lżej to przechodziłem. Najgorzej jest jak tę karierę ucina się nagle i idzie się do innej pracy. Wtedy to pewnie jest trudniejsze, ale to jeszcze zależy od mentalności piłkarza. Trzeba jednak wiedzieć, że wszystko co dobre się kiedyś kończy.

Żałuje pan czegoś w życiu?
Chyba nie. Jakbym się jeszcze raz miał narodzić, to pewnie znowu bym zaczął grać w piłkę. Teraz zawodnicy mają większe szanse i możliwości. My nie mogliśmy nigdzie wyjechać i zawsze czegoś brakowało. Obecnie piłkarze mają bardzo ułożone życie.

Czuje się pan spełnionym zawodnikiem?
Mogło być lepiej. Jak teraz z perspektywy czasu na to patrzę, to jakbym trochę przyhamował z imprezami to mogło być jeszcze lepiej.

A teraz jest pan szczęśliwy?
Tak. Mam emeryturę i pracę na AWF-ie, więc jestem spełniony i jako tako zdrowy.

Wkrótce na Bukowej ważny mecz Pucharu Polski, w którym GKS zmierzy się z Cracovią. Jak pan ocenia szanse GieKSy w tym starciu?
GKS może powalczyć. Puchar Polski rządzi się innymi prawami, tutaj wszystko jest możliwe. Myślę, że nie będzie w tym meczu aż takiej presji. Mogą wygrać, ale nie muszą. A jak wygrają to będzie ekstra.