Człowiek o niezwykłej charyzmie, piłkarz, który w swojej karierze przeżył zarówno chwile chwały, jak i tragiczne momenty. Poznajcie bliżej Krzysztofa Zająca, który w 1986 roku poprowadził GieKSę po Puchar Polski.
Od zawsze marzył pan o karierze piłkarza?
- Marzenie zawsze można spełnić albo nie. Urodziłem się w roku 1958 i mój początek przygody z piłką przypada na lata dziecięce, czyli na okres lat 60. i początek 70. W tym czasie nie było jeszcze możliwości gry na komputerze, a więc nasz czas wolny po szkole spędzaliśmy na podwórku, gdzie największą frajdę sprawiało nam granie w piłkę. Latem kopaliśmy piłkę, a zimą graliśmy w hokeja, ale bez łyżew, tylko w normalnych butach. Właściwie więc moja przygoda z piłką zaczęła się przez podwórko. Największą frajdą było zaś granie, jak się kiedyś mówiło, nasz plac na wasz plac.
Urodził się pan w Chorzowie, ale szybko trafił pan na Bukową. Jak to się stało?
- Moje pierwsze, piłkarskie kroki stawiałem w Ruchu Chorzów, gdzie zaczynałem od najniższej klasy trampkarzy. Gdy byłem juniorem ofertę złożył mi GKS Katowice. W tym czasie GieKSa awansowała akurat do ekstraklasy. Pamiętam, że GKS trenował wtedy pan Andrzej Gajewski.
A jak wyglądały początki pana gry dla GKS-u Katowice?
- Bardzo dokładnie pamiętam ten początkowy okres gry dla GieKSy. Przede wszystkim byłem wtedy bardzo młodym człowiekiem w gronie nieco starszych ode mnie osób. Na początku byłem trochę skrępowany, ale jak się później okazało byli to zawodnicy, którzy byli znakomitymi kolegami na boisku. Był to Franek Sput, Leszek Olsza, czy Eugeniusz Pluta. Stanowili oni grupę zawodników, która już od jakiegoś czasu grała w klubie. Było to takie zamknięte środowisko, bo GieKSa zawsze miała specyficzny klimat na Śląsku. Sam stadion tworzył już specyficzną atmosferę. Dla mnie, jako młodego chłopaka, który miał 18 lat początki w klubie nie były łatwe. Otaczałem się starszymi zawodnikami, ale po kilku miesiącach byłem już przekonany, że jestem akceptowany przez resztę zespołu.
Nie miał pan problemów, żeby szybko przebić się do pierwszego składu?
- Szybko udało mi się przebić do pierwszego składu i właściwie w tym pierwszym sezonie byłem już praktycznie podstawowym zawodnikiem.
W GKS-ie Katowice przeżył pan stan wojenny. Jak w tym trudnym okresie funkcjonował klub?
- Byliśmy klubem, który miał duże znaczenie dla górnictwa. Jako piłkarze byliśmy zatrudnieni na kopalni Staszic. Te ruchy już przed stanem wojennym bezpośrednio nas więc dotyczyły. Po sezonie wyjechaliśmy do Kołobrzegu na coroczne leczenie, gdzie próbowaliśmy dojść do siebie po grze w lidze. Stan wojenny, jako zawodników GKS-u Katowice, zastał nas właśnie w sanatorium w Kołobrzegu. Pamiętam, że w panice dużo osób starszych wyjechało, a my zostaliśmy do końca i bez żadnych przeszkód wróciliśmy do domu. Podczas tego stanu wojennego klub funkcjonował natomiast tak, jak i przed stanem wojennym. Liga była normalnie rozgrywana, lecz wzmocniły się kontrole, ponieważ ówczesna władza nie była zbyt zainteresowana demonstrowaniem sympatii do Solidarności. Takie sympatie były zaś często demonstrowane okrzykami czy na transparentach. I to właściwie były jedyne zaostrzenia. My natomiast jako zawodnicy GKS-u byliśmy uprzywilejowani w tym czasie. Graliśmy w lidze, mieliśmy dobre wyniki i tak samo pobieraliśmy wszystkie bonusy, które wynikały z przynależności do klubu górniczego. Mieliśmy swoje sklepy z artykułami górniczymi, a kartki, które w tym czasie obowiązywały również nie stanowiły dla nas większego problemu. Tego stanu wojennego nie wspominam zatem ani bardzo źle, ani bardzo dobrze. Klub funkcjonował w tym czasie znakomicie, a w okresie od 1980 do 1986 uzyskiwaliśmy bardzo dobre wyniki.
A jaka w tym czasie panowała atmosfera w klubie?
- GieKSa była zawsze specyficznym klubem. Pod względem wyposażenia klubu w sprzęt i infrastruktury było skromnie, ale atmosfera w klubie zawsze była świetna. Właściwie GieKSa to była taka jedna wielka rodzina, zaczynając od gospodarza obiektu poprzez zespół pierwszej czy drugiej drużyny. Siłą GKS-u było to, że panowała tam taka górnicza atmosfera. Każdy z nas wiedział, co ma robić, ale też obdarzał szacunkiem wszystkich wokół. To była atmosfera, która panowała w GieKSie, i która spowodowała, że w późniejszym czasie klub osiągał sukcesy.
A z kim najlepiej współpracowało się panu na boisku?
- Ja byłem zawsze osobą, która chodziła swoimi ścieżkami. W szatni nie miałem ani wroga, ani przyjaciela, tylko każdego traktowałem tak samo i myślę, że mnie też tak traktowano. Na boisku, gdzie jest jedenastu zawodników wszyscy muszą ze sobą współpracować. Nie można znaleźć sobie jednego kolegi, ale trzeba grać ze wszystkimi. Z całą drużyną trzeba przyjmować porażki i ze wszystkimi trzeba się dzielić. To jest podstawą sukcesu, bo jeżeli każdy wybierałby sobie kolegę do współpracy na boisku to nie ma szans, żeby drużyna coś osiągnęła. Na boisku grało mi się ze wszystkimi albo dobrze, albo źle i nie rozdzielałem tego, że z jednym gra się dobrze, a z kimś innym gorzej.
Miał pan pseudonim „Pyzio” Skąd wzięło się to przezwisko?
- Wydaje mi się, że to przezwisko wyniknęło od Jurka Wijasa, ale na to określenie nie mam żadnego wytłumaczenia. Wiem, że mówiono na mnie Pyzio, jednak nie wiem dlaczego.
A które spotkanie w barwach GieKSy wspomina pan najlepiej?
- Te spotkania, które dla mnie miały zawsze takie podwójne znaczenie to oczywiście były derby. Najmilej wspominam derby rozgrywane z Ruchem Chorzów, czyli z moim pierwszym klubem. Równie dobrze wspominam też mecze z Górnikiem Zabrze. To były spotkania, które na tamten okres czasu powodowały, że stadion na Bukowej był wypełniony do ostatniego miejsca.
Wraz z GKS-em zdobył pan Puchar Polski. Jakie znaczenie ma dla pana to osiągnięcie?
- Każdy człowiek ma jakiś zawodowy cel i niezależnie czy to jest piłkarz, czy inny sportowiec, każdy chce osiągnąć jakiś tytuł. W tamtych latach mieliśmy bardzo dobrą drużynę, chociaż nigdy nie udało nam się zdobyć mistrza Polski, bo zawsze jeden bądź dwa zespoły były od nas lepsze. Zdobycie Pucharu Polski było więc dla nas ukoronowaniem jakiegoś etapu pracy i dla mnie osobiście to trofeum miało bardzo duże znaczenie. Do dzisiaj mogę szczycić się tym osiągnięciem, a klub będzie już miał na zawsze zapisane w kronikach, że wygrał ten Puchar Polski. Rok wcześniej przegraliśmy w finale w rzutach karnych z Widzewem, a ja przestrzeliłem rzut karny, więc dla mnie była to dodatkowo jakaś forma rehabilitacji. Dlatego też zdobycie tego pucharu ma dla mnie tak duże znaczenie, zarówno w zawodowym, jaki i w prywatnym życiu.
A jak wspomina pan ten finałowy mecz z Górnikiem Zabrze?
- Pamiętam, że przed meczem skazywano nas na porażkę, ponieważ Górnik był wtedy drużyną, która mogła wygrywać z każdym i o każdej porze. Dla nas było również istotne, że wygraliśmy ten mecz po dość dużym skandalu, czyli po naszym meczu z Bałtykiem Gdynia. Po tym przegranym spotkaniu miano do nas bardzo duże pretensje i w takich okolicznościach mecz z Górnikiem miał dla nas podwójne znaczenie. Nie tylko zdobyliśmy puchar, ale i stworzyliśmy widowisko, które w odczuciach kibiców zajmuje bardzo ważne miejsce. Do dzisiaj spotykam ludzi, którzy byli na tym meczu i wspominają to wydarzenie bardzo miło.
W pamiętnym roku 1986 miał pan zaszczyt pełnić prestiżową rolę kapitana GieKSy. Jak czuł się pan jako kapitan?
- Funkcja kapitana jest ogólnie bardzo fajną i ważną funkcją. Jest to trochę przedłużenie ręki trenera na boisku. Wydaje mi się, że wzbudzałem zaufanie kolegów z drużyny i dlatego nie było to dla mnie żadne novum. Jako kapitan czułem niesamowite zadowolenie, że w historii klubu jestem i będę postrzegany jako ktoś, kto doprowadził na boisku tę drużynę do zdobycia Pucharu Polski. Po meczu miałem zaszczyt przyjęcia pucharu i to też było dla mnie najważniejsze.
Po zakończeniu kariery w GKS-ie trafił pan do niemieckiej drużyny VfB Oldenburg. Jakie były kulisy tego transferu?
- Kiedy dostałem ofertę od tego klubu miałem 29 lat, ale cały ten proces zdawał się trwać w - nieskończoność. W pewnym momencie VfB był już gotowy zrezygnować, ale ostatecznie kluby dogadały się między sobą i udało mi się w tamtym czasie zmienić barwy klubowe. W taki sposób wyjechałem do Niemiec na kontrakt, który trwał niespodziewanie długo.
Ostatecznie w VfB Oldenburg spędził pan aż 8 sezonów. Jak pan wspomina ten długi okres czasu?
- Nie spodziewałem się, że w takim wieku będę jeszcze święcił z tym niemieckim klubem tyle sukcesów. Za granicę jechałem już właściwie jako zawodnik, który za chwilę może pomyśleć o zakończeniu kariery. Wydawało mi się, że rozegram tam może z dwa sezony i to będzie koniec. Okazało się jednak coś zupełnie innego. Wyjeżdżając do Niemiec nie znałem języka niemieckiego, a po roku byłem już kapitanem VfB Oldenburg. Nie mam jednak pojęcia, dlaczego tak się stało. Nie wiadomo od czego to było zależne, ale zostałem kapitanem zespołu, który osiągał w tym czasie swoje najlepsze wyniki w historii i w roku 1992 był o włos od awansu do I ligi. Nie awansowaliśmy wtedy zalewie przez jedną bramkę. Wyprzedziła nas wówczas drużyna, która zremisowała w ostatnim meczu. Okres spędzony w tym klubie bardzo dobrze zapisał się jednak w mojej pamięci. Właściwie do dzisiaj jestem ikoną tego klubu. Często zapraszają mnie na spotkania z byłymi zawodnikami, co również jest bardzo ważne. Pomogłem też sprowadzić tam takich zawodników, jak np. śp. Jerzy Hawrylewicz, Jan Urban, Wiesław Cisek, czy Eugeniusz Ptak. W tych latach 90. byliśmy taką małą kolonią polską, która spowodowała, że w tamtych czasach pogląd na zawodników z Polski był bardzo pozytywny. A to wszystko wynikało z zachowania i umiejętności, które były pokazywane na boisku.
A jaki był najtrudniejszy moment w pana karierze?
- Najtrudniejszy moment w mojej karierze przeżyłem właśnie w Niemczech, kiedy mój kolega Jurek Hawrylewicz, miał zawał serca na boisku i później przez wiele lat był w śpiączce. Sam moment tego zdarzenia na boisku był tak silny, że ta trauma towarzyszy mi do dnia dzisiejszego. Jurek był ulubieńcem publiczności i razem tworzyliśmy zespół, w którym był on ważnym punktem. Być obecnym przy tym, jak zawodnik bez kontaktu z przeciwnikiem nagle upada i nie wstaje, sprawia, że taki moment pozostaje w podświadomości na długie lata. Z drugiej strony człowiek myśli sobie jakie ma szczęście, że takie coś nie spotkało właśnie jego.
A czym obecnie się pan zajmuje?
- Marzyłem kiedyś o tym, aby skończyć szkołę w Kolonii i zostać trenerem. W pewnym momencie wyszedł jednak na wierzch mój charakter. Zawsze chodziłem swoimi ścieżkami i lubiłem być odpowiedzialny sam za siebie. Mając możliwość zostania trenerem i zrobienia licencji, stwierdziłem, że jeszcze trochę z tym poczekam. W 1995 roku założyłem w Niemczech swoją firmę, która zajmowała się handlem. Firma osiągnęła sukces, a ja w tej pracy byłem odpowiedzialny sam za siebie. Odnosząc sukces mogłem sobie podziękować, a ponosząc porażkę mogłem mieć do siebie pretensje. Będąc trenerem wygląda to natomiast nieco inaczej. Gdy wszystko jest dobrze to trener jest wychwalany, a gdy coś się psuje to trener jest kozłem ofiarnym. Nie zostałem więc tym, o kim marzyłem, ale tym, kim sobie wypracowałem.
Nie żałował pan tej decyzji?
- Żal mi jest do dzisiaj, ale z drugiej strony moje motto życiowe mówi o tym, aby nigdy nie oglądać się za siebie i niczego nie żałować. W innym wypadku nie można ruszyć do przodu. Tak to sobie wytłumaczyłem. Nigdy też nie przypuszczałem, że będę 30 lat mieszkać w Niemczech, i że będę bardzo częstym gościem w Polsce w sprawach biznesowych. Tak to się wszystko potoczyło, ale cieszę się z tego, że w wieku 58 lat potrafię sobie radzić, jestem w miarę zdrowy i na chodzie. Nie gram już w piłkę, bo w pewnym czasie nawet w drużynie oldboyów czegoś brakuje, ale trzy razy w tygodniu potrafię przebiec od 12 do 20 km bez większych problemów.
Śledzi pan dalej losy GieKSy?
- Oczywiście dalej śledzę losy GKS-u. Gdy tylko to możliwe, włączam telewizję i sprawdzam jak radzi sobie GieKSa.