Rzuty wolne potrafił trenować tak długo, że aż… niszczył fragment murawy, na którym ustawiał piłkę. W naszym cyklu przedstawiamy wywiad z jednym z najlepszych obrońców w historii GKS-u Katowice Krzysztofem Maciejewskim.
Jak to się stało, że Krzysztof Maciejewski został piłkarzem?
- Każdy ma jakąś ścieżkę życiową, a moja była taka, by grać w piłkę. Zaczynałem w rodzinnych stronach. W Skalniku Gracze rywalizowaliśmy w A czy B-klasie. Już wtedy mówiono o mnie, że gram nieźle, dobrze się zapowiadam i coś ze mnie może być. Gdy osiągnąłem odpowiedni wiek, stanąłem przed decyzją o konieczności wyjazdu do szkoły. Przyjechałem na Śląsk, bo wtedy to był bardzo atrakcyjny kierunek. Moim nowym klubem zostało Carbo Gliwice.
W 1990 r. trafił Pan do potężnego wówczas GKS-u Katowice.
- Zacznijmy od tego, że w tamtym okresie myślałem o kończeniu z grą w piłkę, bo powiększała mi się rodzina. Trzeba było nieco więcej zarobić, więc jedyne wyjście to iść do roboty. Byłem wtedy naprawdę w niezłej formie, stąd zainteresowanie ze strony GieKSy. Tyle, że pojawiła się jeszcze jedna atrakcyjna oferta – z Górnika Zabrze. I byłem nawet gotowy ją przyjąć, ale Górnik nie dogadał się z Carbo w sprawie transferu. Pamiętam, że sam zadzwoniłem wtedy do GKS-u z pytaniem, czy oferta z Katowic jest aktualna. Na szczęście była. Potem wszystko potoczyło się już szybko.
Po przyjściu do Katowic wcale nie wywalczył Pan sobie szybko miejsce w składzie.
- Z transferem wszystko poszło pięknie i gładko, ale nieszczęście było takie, że doznałem kontuzji. Uraz, który przytrafił się na turnieju w Skarżysku Kamiennej, na długo mnie wyeliminował. Pamiętam, że zadebiutowałem w końcówce wyjazdowego meczu z Legią Warszawa, który wygraliśmy. (18.11.1990 r. Legia – GKS 0:2).
Z czasem stał się Pan jednym z czołowych zawodników GKS-u. Które z osiągnięć uważa Pan za najcenniejsze?
- Chyba, to, że po prostu spełniłem swoje marzenia. Grałem w ekstraklasie i reprezentacji Polski… Sukcesem była gra w europejskich pucharach. Szczególnie wtedy, gdy przechodziliśmy kolejno Inter Cardiff, Aris Saloniki i Bordeaux. Dwa razy zdobyłem też Puchar Polski.
Słynął Pan z doskonale bitych rzutów wolnych. Skąd ta umiejętność?
- Rzuty wolne doskonaliłem już w czasach gry w Carbo Gliwice. Po prostu trzeba było zostawać po treningach i ćwiczyć. To kwestia samozaparcia. Byłem ambitny, solidny i potrafiłem się przyłożyć. Jak sobie coś postanowiłem, to chciałem to osiągnąć. W GieKSie też sporo zostawałem po treningach. Gospodarze obiektu nieraz musieli wymieniać fragment murawy, z którego strzelałem. Do tego stopnia potrafiłem ją zniszczyć. Taki był przymus, więc trzeba było ćwiczyć. Wiadomo, że nie zawsze z wolnych trafiałem, ale bywałem skuteczny.
Którego swojego gola wspomina Pan najmilej?
- Zawsze najlepiej pamięta się pierwszą bramkę. Może nie była najpiękniejsza, ale to był dla mnie bodziec. A swojego pierwsza gola w ekstraklasie strzeliłem w Zabrzu (1.9.1991 Górnik – GKS 2:2). Górnik miał chyba do mnie pecha. Co z nimi grałem, to albo gol, albo asysta… Nawet w tym słynnym powtórzonym meczu z Górnikiem to praktycznie ja zdobyłem gola (formalnie zapisano samobójcze trafianie Grzegorz Dziuka – przyp. red.). Jeśli chodzi o urodę goli, to pod tym względem szczególnie wspominam bramki strzelone Lechowi Poznań i Stali Mielec.
W historii GieKSy zapisał się też Pański gol zdobyty na stadionie Galatasaray Stambuł.
- Specjalnie dobrze tego meczu nie wspominam, bo w końcu go przegraliśmy (29.9.1992 r. Galatasaray – GKS 2:1). Atmosfera na tamtym stadionie była niecodzienna. Nie byliśmy w stanie wyjść na rozgrzewkę, bo kibice rzucali w nas czym popadnie. Ostatecznie rozgrzewaliśmy się w podziemiach. Słabsi nie byliśmy, sędzia nas wtedy trochę tam „pokręcił”. Szkoda, ze mój gol padł tak późno. Kończyliśmy mecz w 9, a i tak mogliśmy wyrównać.
Jak Pan myśli: dlaczego GKS-owi nie udało się w tamtym okresie sięgnąć po tytuł mistrzowski?
- Zawsze czegoś brakowało… Zwykle bywało tak, że zadyszki dostawaliśmy na początku wiosny. Teraz oceniam, że może po prostu nie byliśmy na tyle mocni kadrowo. W GKS-ie zwykle 13-14 zawodników ciągnęło grę przez cały sezon.
Z kim w zespole trzymał się Pan najmocniej?
- Wiadomo, że w każdym zespole tworzą się grupy przyjaciół. W GKS-ie silna była grupa „krakowska”. Ja tworzyłem nierozłączną czwórkę z Grzegorzem Borawskim, Adamem Kuczem i Darkiem Wolnym.
Pięć razy wystąpił Pan w reprezentacji Polski. Jest Pan zadowolony z tego dorobku?
- Szczerze? Ja to w ogóle byłem zaskoczony, ze pomimo swoich lat zdążyłem w kadrze zagrać. Gdy trener Henryk Apostel powołał mnie na mecz z Izraelem w ramach eliminacji do mistrzostw Europy, to czułem, że dzieje się to bardziej na zasadzie „chodź, bo nie ma nikogo innego”. Ostatecznie zagrałem przeciwko Izraelowi od pierwszych minut. Przegraliśmy ten mecz, ale ja chyba specjalnie nie podpałem. Grałem na tyle, na ile potrafiłem. Było jednak widać, że nie pasuję do reprezentacji.
Z GKS-em pożegnał się Pan pod koniec 1995 r. To było zaskakujące odejście.
- To był czas, gdy miałem problemy z kontuzjami. W klubie nie było już wtedy prezesa Mariana Dziurowicza, który odszedł do PZPN. Po rundzie rozmawiał ze mną jego następca Jerzy Gęsikowski. Wypytywał, czy bym odszedł, gdyby ktoś się po mnie zgłosił. Dało się wyczuć, że przestałem być potrzebny. Zgłosiła się Polonia Bytom, więc tam trafiłem. Nie ukrywam, że odejście z GieKSy nie było przyjemne.
Na koniec kariery grał pan jeszcze w Bobrku, a potem próbował sił w trenerce.
- Trenowałem seniorów, a potem juniorów w Bobrku. Później prowadziłem też Żyglin. Na to trzeba mieć jednak czas. Wiadomo, że z takiej pracy nie można się utrzymać. W tej chwili nie mam już zawodowo nic wspólnego z futbolem.
Śledzi Pan obecne rozgrywki ligowe?
- Raczej nie oglądam naszej ligi. Czasem spojrzę przez 5-10 minut i przełączam na co innego. Wydaje mi się, że podejście do futbolu obecnych zawodników jest inne niż za moich czasów. Więcej myśli się o pieniądzach niż o graniu. Ja byłem całkiem inny. Nie chodziło o to, by wiele zarabiać, ale o to, by grać i coś osiągnąć. O obecnej GieKSie wiem, że jest w szpicy pierwszej ligi i życzę jej oczywiście sukcesu