W naszym cyklu wywiadów z dawnymi piłkarzami GieKSy przedstawiamy Jerzego Kapiasa. Przeczytajcie, jak były obrońca wspomina swoją karierę przy Bukowej oraz jak spędza święta Bożego Narodzenia.
Jakie ma pan najlepsze wspomnienie związane z GKS-em?
- Cały okres gry dla GieKSy wspominam bardzo dobrze. Nigdy nie mogłem powiedzieć złego słowa na GKS. Klub był może był troszeczkę słabszy organizacyjnie od tych najlepszych klubów, ale jeżeli chodzi o warunki to mieliśmy wszystko zapewnione. Niesamowity był także prezes Marian Dziurowicz – jego słowo było święte. Cokolwiek obiecał, to zawsze w 100% dotrzymywał słowa. Żył z całym klubem i można powiedzieć, ze GKS był jakby jego dzieckiem.
Jak to się stało, że został pan piłkarzem?
- Przygodę z piłką rozpocząłem w Zrywie Chorzów. W wieku 10-11 lat trafiłem do Ruchu. Tam grałem całe dzieciństwo aż do seniorów. W klubie była wtedy duża konkurencja. Grały tam takie sławy jak Marx, Bula, czy Maszczyk. Ciężko było przebić się do pierwszego składu, więc Ruch mnie wtedy wypożyczył. Klub nie chciał mnie definitywnie oddać, bo też wiązał ze mną jakieś nadzieje. Trafiłem wtedy do 09 Mysłowice, gdzie spotkałem Jurka Wijasa, z którym grałem już później niemal przez całą karierę.
A pamięta pan jak przebiegał transfer do GieKSy?
- Gdy GKS powrócił do I ligi, tak się złożyło, że do Katowic trafił wtedy kierownik, który wcześniej był w Mysłowicach. To on zaczął mnie namawiać, żebym przeszedł do GieKSy i tak to się potoczyło. Nie ukrywam też, że miałem wtedy ambicje i chciałem grać w wyższej klasie. Tak oto znalazłem się w GKS-ie, w którym przegrałem niemal całą karierę.
Jaka atmosfera panowała w tamtych czasach w klubie?
- Chyba taka jak w każdym innym zespole w tamtych czasach w Polsce. Wiadomo, że zawsze robią się jakieś grupki. Tak to jest, że niektórzy lubią się bardziej. Tak jest do dzisiaj, ale kiedyś było tak, że nawet jak się kogoś nie lubiło, a partner był na lepszej pozycji, to się do niego grało. Nie patrzyło się na to, czy tego kogoś lubimy czy też nie. To też wymuszała konkurencja w klubie. Nawet jak ktoś złapał kontuzję, to próbował się jak najszybciej wykurować i wrócić do gry, żeby nie stracić miejsca w składzie. Było też bardzo dużo zabawnych sytuacji. Praktycznie codziennie znajdywało się powody do śmiechu. Ja mogę powiedzieć o mojej sytuacji. Podczas meczu z Lechią Gdańsk, jeden z zawodników mnie tak sfaulował, że nie mogłem się ruszyć i przez 2 metry pełzałem się do linii bocznej, żeby udzielono mi pomocy. Chłopaki strasznie się ze mnie śmiali, że trawy się muszę trzymać. Zawsze też częściej starzy naśmiewali się z młodszych. Naśmiewaliśmy się z siebie też po to, żeby się trochę rozluźnić. Zawsze była presja wyniku jak wychodziło się na mecz. Trzeba było być mocnym psychicznie, tym bardziej, że mieliśmy prezesa, który był bardzo wymagający i dość impulsywny. Graliśmy i o Puchar Polski, i o mistrzostwo, więc przez te wszystkie lata trzeba było być mocno skoncentrowanym na wszystkich meczach. A zdarzali się piłkarze, którzy nie wytrzymywali tego psychicznie. Tak było w każdym klubie. Na treningach ktoś mógł być gwiazdą, a na meczu jak było 30-40 tys. ludzi, którzy krzyczeli, to się mógł spalić. W sporcie liczy się psychika, szczęście, żeby nie złapać kontuzji i praca – to wszystko musi się zgrać.
Od zawsze był pan ustawiany na obronie?
- W młodości byłem lewym napastnikiem, a później grałem jako pomocnik. Były wtedy takie zwyczaje, że awansujący zespół był wysyłany na jakiś turniej zagraniczny. Cracovia pojechała wtedy na Kubę, a nasz wyjazd został przeniesiony na rok 1983. Pojechaliśmy w tym czasie na tzw. Puchar Wielkiego Muru Chińskiego. Występowaliśmy tam jako GKS Katowice, ale można powiedzieć, że reprezentowaliśmy Polskę. W półfinale przegraliśmy z reprezentacją Chin i ostatecznie zajęliśmy 3. miejsce. W trakcie turnieju kontuzję złapał lewy obrońca – Andrzej Nowak i trener przesunął mnie wówczas na lewą obronę. Okazało się, że dobrze sobie radzę w defensywie, a do tego dużo się podłączam pod akcję. Zawsze byłem wybiegany, więc nie było różnicy, gdzie byłem ustawiony, bo zawsze zdążyłem wrócić na pozycję. Trener postanowił, że już zostanę na tej lewej obronie i tak zostało do końca kariery.
W sezonie 1985/86 sięgnął pan z drużyną po Puchar Polski. Jak zapamiętał pan starcie z Górnikiem Zabrze?
- Ja i tacy piłkarze jak Furtok, Wijas, czy Piekarczyk byliśmy mocni psychicznie. Dla nas był to mecz jak każdy inny. Trochę nas tylko motywowali w ten sposób, że byliśmy wkurzeni na przeciwników. Dowiedzieliśmy się mianowicie, że mieli już zarezerwowaną imprezę i że czują się praktycznie jak wygrani. Co prawda, Górnik był wtedy mistrzem Polski, ale my też mieliśmy swoje ambicje. Już od 1985 roku do momentu aż zakończyłem karierę, praktycznie przez cały czas mieliśmy najlepszą obronę w Polsce – traciliśmy najmniej bramek i tak oceniali nas w gazetach. Dodatkowo zbliżały się mistrzostwa świata w Meksyku, więc każdy walczył o to, aby znaleźć się w kadrze Antoniego Piechniczka. Stało się tak, że GKS pokonał Górnik Zabrze, a przy okazji bardzo dobrze zagrał Jasiu Furtok i dostał powołanie do reprezentacji.
Dwa lata później podczas derbów z Górnikiem Zabrze strzelił pan przepiękną bramkę na 3:2. Takiego trafienia chyba się nie zapomina?
- Tak, pamiętam to trafienie. Zza pola karnego przyjąłem piłkę na klatkę i takim półprostym podbiciem trafiłem po długim słupku. Bramkarz nie miał szans na obronę.
A który mecz z europejskich rozgrywek najbardziej zapadł panu w pamięci?
- Graliśmy z Glasgow, gdzie występowały wielkie gwiazdy m.in. Terry Butcher. My przejechaliśmy wtedy zza żelaznej kurtyny i zagraliśmy bez stresu. Niestety, w końcówce strzelili nam bramkę. Ale my też stwarzaliśmy podbramkowe sytuacje i to my powinniśmy wygrać ten mecz. Później pisali nawet w gazetach, że byliśmy najlepszą drużyną zza żelaznej kurtyny, z którą grał Glasgow w ciągu ostatnich dziesięcioleci. Pechowy był jeszcze dla nas dwumecz z FC Sion. Na początku prowadziliśmy, a później po głupich bramkach Sion wyrównał. W ostatnich minutach został sfaulowany Mirek Dreszer. Jak się później okazało, lekarz uratował mu życie. Pojechał z nim do szpitala i zauważył po oczach, że jest jakiś poważny uraz wewnętrzny. Lekarz szwajcarski chciał operować dopiero z rana, ale nasz lekarz uparł się, że trzeba operować natychmiast. Już rano w gazetach pisali, że polski doktor praktycznie uratował mu tym sposobem życie, w innym przypadku Mirek mógłby nie przeżyć do rana.
Jak potoczyły się pana losy po odejściu z GKS-u?
- Każdy chciał wtedy pograć jeszcze gdzieś za granicą. Mnie los rzucił do Izraela. Grałem tam dwa lata, a po pół roku dojechał do mnie Jurek Wijas i znowu się spotkaliśmy. W Izraelu grało wtedy wielu Argentyńczyków, Brazylijczyków i Rosjan. W naszej drużynie był też Argentyńczyk – mistrz świata z Meksyku. Po pierwszym roku zdobyliśmy z Jurkiem Puchar Izraela, chociaż graliśmy w podrzędnym zespole z małej miejscowości Kfar Saba. Byłem wtedy dobrze przygotowany. Niestety drugi rok wyglądał już nieco gorzej. Wybuchła wtedy akcja pustynna Burza. Klub nie chciał ryzykować, żebyśmy z Jurkiem tam zostali, więc wysłali nas z powrotem na miesiąc do domu, ale oni dalej grali. Jak przyjechaliśmy ponownie do Izraela, to oprócz tego że my graliśmy słabiej, to drużyna też nie radziła sobie najlepiej i spadliśmy. Ja byłem na to zbyt ambitny i zadecydowałem, że nie będę grać w II lidze i zakończyłem karierę.
Pana syn Szymon, również jest piłkarzem. Namawiał pan go, żeby poszedł w pana ślady?
- Wręcz przeciwnie. Drugi syn też kiedyś grał, ale też bardzo dobrze się uczył, więc mówiłem żeby się nie męczył, i że nie ma sensu tracić zdrowia, jeżeli nie ma do tego drygu. Mnie też nikt nie namawiał, samo to jakoś wyszło. Zawsze byłem aktywny na boisku i trenowałem, co tylko się dało: boks, hokej, judo i piłkę.
Jak ocenia pan rundę jesienną w wykonaniu GieKSy?
- Uważam, że zespół powinien piąć się do góry, chociaż wiem że to nie jest proste. Dawniej nie było żadnych menedżerów, ale jak ktoś miał talent to naturalnie się przebijał wyżej. Teraz bardziej liczą się pieniądze. Często przepychani są zawodnicy, którzy nie zasługują na grę. Chciałbym, żeby znowu było głośno o GKS-ie i tego życzę z całego serca.
Jak świętuje Pan Boże Narodzenie?
- Kultywujemy tradycje typowo śląskie i rodzinne. Zwozimy babcie oraz dzieci i razem przeżywamy święta. Mój szwagier ma jeszcze w drugie święto urodziny, więc bawimy się i odpoczywamy.
Czego można życzyć panu i GieKSie na nowy rok?
- Mnie dużo zdrowia. A GKS niech się pnie do góry i chłopaki niech grają jak najlepiej. Życie pisze swój scenariusz, ale losowi trzeba pomóc. Piłkarzom należy stworzyć dobre warunki do gry, a reszta jest w ich nogach.