- Po dwóch godzinach treningu potrafiłem iść jeszcze na salkę i dodatkowo przez godzinę trenować samemu. Chciałem wszystkim udowodnić, że miejsce w bramce GKS-u należy się mnie - mówi Jarosław Tkocz. W naszym cyklu rozmowa z byłym bramkarzem, a później trenerem bramkarzy GKS-u Katowice.
Jeśli było się na Mistrzostwach Świata i Mistrzostwach Europy, to GieKSa może być na odległym miejscu wśród Pana wspomnień.
Wcale nie! GKS to klub, którego los leży mi na sercu. Niezależnie od tego, w jakiej gra lidze, śledzę i będę śledził jego losy. Obecnie dyrektorem sportowym jest Robert Góralczyk, z którym współpracowałem w sztabie Adama Nawałki, więc jestem spokojny o sportową przyszłość GieKSy. Trzymam kciuki za niego i wierzę, że GKS wróci do ekstraklasy w najbliższych 5 latach. Życie pisze różne scenariusze i nie wykluczone, że kiedyś wrócę do mojego klubu.
Przy Bukowej spędził Pan wiele lat jako zawodnik i trener. Były okresy znakomite, ale i bardzo trudne.
Zawsze powtarzam, że te najtrudniejsze momenty były dla mnie najważniejsze, bo mnie hartowały. Długo czekałem na swoją szansę w GKS-ie. Różne miałem w tym czasie nastroje, ale nigdy się nie poddawałem. Im mniej grałem, tym bardziej byłem zdeterminowany, aby osiągnąć swój cel. Gra była moim marzeniem, a te – jak wiadomo – lubią się spełniać. Jestem zdania że jeśli ktoś w życiu dąży do upragnionego celu to go osiągnie.
Większość źródeł podaje, że Pana pierwszym klubem był ROW Rybnik. Zdaje się, że wcześniej był jednak jeszcze Płomień Ochojec.
To prawda! Pierwsze kroki stawiałem właśnie w Płomieniu. To był jednak dość krótki okres, nie zagrałem tam nawet żadnego oficjalnego meczu. Mój ojciec stwierdził, że skoro chcę trenować na poważnie, to powinienem to robić w bardziej markowym klubie. Dlatego czuję się wychowankiem ROW-u. Od początku byłem bramkarzem, bo sprawiało mi to największą frajdę. Moja kariera rozwijała się harmonijnie. Z trzecioligowego ROW-u trafiłem do drugoligowego Naprzodu Rydułtowy, a potem do pierwszoligowego GKS-u.
Jakie były kulisy przenosin do Katowic w 1997 r.?
Dwie osoby miały największy wpływ na to, że razem z Pawłem Jermakowiczem zostaliśmy wtedy zawodnikami GKS-u. Chodzi o prezesa Henryka Hajduka i trenera Piotra Piekarczyka, którzy też wtedy przechodzili z Naprzodu do Katowic. Miałem wówczas także propozycję z Groclinu Grodzisk Wlkp. Jeśli zgłaszała się jednak taka marka jak GKS, to nie było się nad czym zastanawiać. Tym bardziej, że chodziło o klub ze Śląska.
Na debiut w Ekstraklasie przyszło Panu długo poczekać.
Dla prezesa Mariana Dziurowicza to mój konkurent, czyli Mariusz Luncik był naturalnym następcą Janusza Jojki. Od dawna był szykowany do tej roli. Liczyłem się więc z tym, że będę musiał udowadniać na treningach, że to mnie należy się miejsce w składzie. Trochę to trwało, ale w końcu się doczekałem debiutu. Mecz ze Stomilem Olsztyn wygraliśmy, a ja nie puściłem gola. Pierwsze marzenie się spełniło.
Zaczął Pan częściej grać, ale GKS zawodził i spadł z ligi.
Moim zdaniem zaważyły na tym problemy organizacyjne klubu. Sportowo po prostu nie zasłużyliśmy na utrzymanie. Poza tym dziwne to były czasy i wyniki meczów.
Może historia potoczyłaby się inaczej, gdyby nie Pańska kontuzja w ważnym meczu z ŁKS-em.
W trakcie jednej z interwencji, przy której zresztą straciliśmy gola, skręciłem poważnie staw skokowy. Kontuzja była na tyle ciężka, że musiałem zejść. Wszedł za mnie Mariusz Luncik, który puścił potem dość kuriozalną bramkę. Wiadomo, że w takich meczach presja jest bardzo duża, a taka najprostsza piłka bywa tą najtrudniejszą. Do tego wszystkiego Adaś Kucz nie strzelił karnego.
Po spadku GKS-owi groził rozpad.
W Katowicach zostali akurat ci zawodnicy, którym bardzo na GKS-ie zależało. To była naprawdę fajna grupa, która chciała się bić za ten klub. Choć organizacyjnie nadal było ciężko, to szybko przyszły dobre wyniki. Po rundzie jesiennej prezes Dziurowicz uznał, że jest szansa na awans. Stąd zimą kilka transferów, w tym Piotra Lecha. Dla mnie to było zaskoczenie, bo czułem się wiodącą postacią w zespole. Przyjście bramkarza, którego uznawałem za jednego z najlepszych w Ekstraklasie, z pewnością miało jednak także wpływ na poprawę i moich umiejętności. Pamiętam, że rundę wiosenna zaczął Piotr w wyjściowym w składzie, a potem to znów ja broniłem.
Wszystko zmieniło się po awansie. Wraz z przyjściem trenera Bogusława Kaczmarka stracił Pan miejsce w jedenastce.
Nie lubię się żalić, ale to faktycznie był dla mnie trudny okres. Z perspektywy czasu uważam, że to… wiele mi dało. Bardzo się wtedy zawziąłem. Po dwóch godzinach treningu potrafiłem iść jeszcze na salkę i dodatkowo przez godzinę trenować samemu. Chciałem wszystkim udowodnić, że miejsce w bramce GKS-u należy się mnie. Żadnych pretensji do trenera nie mam. To zawsze szkoleniowiec odpowiada za skład i wystawia najlepszych jego zdaniem.
Kolejna szansa gry w Ekstraklasie to dopiero jesień 2001 r. Maciej Żurawski strzelił Panu 4 gole w 45 minut. W przerwie został Pan zmieniony. Nic tylko się załamać.
Kolejna dobra lekcja… Weekend w domu miałem fatalny. W ogóle nie spałem. Jednak już od poniedziałku wyczyściłem głowę i znowu nastawiłem się na walkę. To nie było też tak, że Maciek Żurawski strzelił cztery gole po moich błędach. Zresztą zaraz po przerwie dołożył piątego gola już Piotrowi Lechowi. Ta sytuacja pokazała mi, że jeszcze trzeba nad sobą popracować. Dodam jednak ze Maciek wówczas był w fantastycznej formie.
Zimą tego roku Piotr Lech odszedł z GKS-u. Trener Janusz Białek postanowił na dobre Panu zaufać.
Dostałem od niego bardzo mocne wsparcie. Czułem ze mi ufa i go nie zawiodłem.
I wtedy przychodzi pamiętny sezon 2002/03. Przed jego rozpoczęciem pisało, że GKS będzie walczył o utrzymanie. W czym tkwił sekret tamtego zespołu?
W odpowiednim czasie i miejscu zebrała się grupa ambitnych i „głodnych” ludzi. Do tego pojawił się trener Jan Żurek, który świetnie znał nasze środowisko. Potrafił „wbić się” w szatnię i poczuć potrzeby zespołu. To była naprawdę fajna ekipa, która z meczu na mecz się rozkręcała.
W dużej mierze decydowała o tym życiowa forma bramkarza.
W tamtym czasie trudno było znaleźć słabe ogniowo w naszym zespole. Wszyscy byliśmy w życiowej formie, przyjmując oczywiście proporcję i skalę umiejętności poszczególnych zawodników.. Najważniejsze było jednak to, że byliśmy mocni jako „team”. Osobiście też czułem się mocny.
Kiedy uwierzyliście, że stać Was na medal?
Na kilka kolejek przed końcem sezonu. Wcześniej każdy to pewnie miał z tytułu głowy, ale na pewno nikt o tym głośno nie mówił. A sam medal trzymam oczywiście do dziś. Niecodzienne były okoliczności, w jakich je dostaliśmy. Teraz wręcza się je w trakcie uroczystej ceremonii. Ówcześni włodarze ligi wrzucili te medale do pociągu w Warszawie i dal znać prezesowi, by odebrał je na dworcu w Katowicach. Skończyło się więc na tym, że to Piotr Dziurowicz nam wręczał medale. Ten medal to jednak symbol, który pokazuję synowi na dowód, że warto ciężko pracować, by osiągnąć upragniony cel. Z tamtego sezonu mam na honorowym miejscu jeszcze dwie inne pamiątki, czyli „Złote Buty” dla najlepszego piłkarza ligi oraz „Piłkarskiego Oscara” dla najlepszego bramkarza Ekstraklasy.
W 2003 r. Paweł Janas powołał też Pana na zgrupowanie reprezentacji Polski.
Nigdy bym się nie spodziewał, że mogę kiedykolwiek trafić do kadry. Nawet nie wiem, czy to kwestia obserwacji mnie w lidze, czy może presji mediów. W każdym razie to było olbrzymie wyróżnienie. Oczywiście znałem swoje miejsce w szeregu. Na zgrupowaniu byłem bramkarzem numer trzy. Dla mnie to i tak była znakomita okazja, by zebrać nowe doświadczenie.
Po doskonałym sezonie miał Pan prawo marzyć o transferze.
To był faktycznie moment na transfer i wiem, że takie rozmowy były wówczas prowadzone. Zgłosiła się wtedy Wisła Kraków, którą prowadził Henryk Kasperczak. Ostatecznie nic z tego nie wyszło i zostałem w GKS-ie.
W Katowicach doszło wtedy do sensacyjnej zmiany trenera. Jak to odebrał zespół?
Piłkarzom nie wypadało komentować decyzji zarządu. Wtedy uznano, że to pomoże nam w rozwoju. My byliśmy od tego, żeby grać, nie komentować. Zmiana sposobu gry wymaga jednak czasu. Nie do końca byliśmy na to przygotowani.
W lidze zaczęło iść Wam gorzej, a do tego przydarzyła się wpadka z Cementarnicą Skopje.
Mecz na wyjeździe graliśmy w wielkim upale. Nie było to wielkie spotkanie, ale bezbramkowy remis wydawał się korzystny. Nie braliśmy w ogóle pod uwagę, że w Katowicach nie damy rady wygrać. Zaczęliśmy dobrze. Pamiętam, że Marcin Bojarski miał kilka okazji. No, ale potem ich zawodnikowi wyszedł strzał życia. Uderzył nożycami tuż przy słupku. Ciężka piłka do obrony. Zdołaliśmy tylko doprowadzić do remisu.
Dla Pana to była ostatnia runda w Katowicach.
Dostałem zaproszenie na testy w rosyjskim Szinniku Jarosław. Pojechałem na Cypr na zgrupowanie tego zespołu. Uznano, że sportowo wszystko jest w porządku, ale prezes chciał innego zawodnika. Wróciłem więc do Katowic, by dalej przygotowywać się z GKS-em. W trakcie zgrupowania w Turcji dostałem sygnał, że Rosjanie jednak mnie chcą. To była dla mnie trudna sytuacja, bo byliśmy tuż przed startem rundy. Nie chciałem zostawić kolegów na lodzie. Miałem wtedy zgodę, by odejść z klubu za darmo, ale z prezesem ustaliłem, że ten transfer będzie jednak gotówkowy. Dzięki zarobionym pieniądzom udało się uregulować pensje. Przynajmniej w taki sposób chciałem zrekompensować kolegom moje odejście.
Rosja to teraz popularny kierunek transferowy, ale wtedy było inaczej. Perspektywa wyjazdu na Wschód Pana nie przerażała?
Faktycznie byłem jednym z zawodników, który przecierał szlaki w lidze rosyjskiej. Jestem człowiekiem, który lubi wyzwania. To one sprawiają, że się rozwijamy. Wyjeżdżałem w nieznane, bo kontrakt podpisywałem przez faks. Decyzję uważam za słuszną. Nauczyłem się języka, poznałem wielu ludzi. Reprezentując Szinnik, a potem Urał Jekaterynburg zyskałem nie tylko sportowo.
Pana karierę chyba przedwcześnie zakończyły kontuzje.
Po zmianie otoczenia, trenowałem z innymi obciążeniami, w innym klimacie, przy innej diecie. To wszystko miało wpływ na moje zdrowie. Najpierw doznałem kontuzji łokcia, a potem kolana. Pod koniec pobytu w Rosji więcej się leczyłem niż grałem. Po powrocie do Polski miałem jeszcze ofertę od trenera Piotra Mandrysza, który widział mnie w Piaście Gliwice, ale zdrowie nie pozwoliło mi już grać na najwyższym poziomie.
Miał Pan na siebie pomysł po zakończeniu kariery?
Tak. Od zawsze wiedziałem, że będę chciał zostać trenerem.
I właśnie w takiej roli powrócił Pan do GieKSy.
Kolejny raz dużą rolę w moim życiu odegrał trener Piekarczyk. To on do mnie zadzwonił i zaproponował, bym w klubie odpowiadał za szkolenie bramkarzy. W ten sposób ponownie związałem się z GKS-em.
Przełomem okazało się zatrudnienie w GKS-ie trenera Adama Nawałki. Znaliście się wcześniej?
Myślę, że trener kojarzył mnie z boiska. Ja wiedziałem, jaki to człowiek i jaka osobowość. Wiedziałem też, że gdyby nie kontuzje grałby na bardzo wysokim poziomie. Nie znaliśmy się jednak osobiście. To, że się poznaliśmy, było przełomem dla mojego życia trenerskiego i osobistego. Pokazał mi całkowicie inne spojrzenia na futbol. Uczył mnie i Bogdana Zająca, jak się rozwijać jako trenerzy, na jakie szczegóły zwracać uwagę. To wszystko służyło temu, by w umiejętny sposób umieć rozwijać zawodników, z którymi pracujemy. To był dla nas czas bezceny pod względem edukacji.
Nauka to jedno, a inna rzecz to bardzo ciężka praca.
W GKS-ie nie było wtedy łatwo. Zbieraliśmy jednak grupę zawodników, którzy chcieli coś osiągnąć. Pracowaliśmy niemal przez 24 godziny na dobę i to nie stanowiło problemu, bo wszyscy czuliśmy, że się rozwijamy. To była olbrzymia satysfakcja, to nas napędzało. Najpierw utrzymaliśmy się w lidze, potem graliśmy już w czołówce. Gdybyśmy zostali dłużej w Katowicach, to po roku - dwóch mogło to poskutkować awansem.
Pół żartem, pół serio: wasze doświadczenia z GieKSy przydały się później w reprezentacji?
Temat GKS-u cały czas się przewijał w naszych wspomnieniach. Także za sprawą Bartka Spałka czy Wojtka Hermana. Nasze doświadczenia na pewno się przydały. A o tym, że sympatia dla GKS-u pozostała, najlepiej świadczy fakt, że przed meczami na Stadionie Śląskim organizowaliśmy treningi przy Bukowej. Zawsze miło się tu wraca. Człowiek czuje, że jest u siebie w domu.
Jakie marzenia i cele sportowe jeszcze Pan przed sobą stawia?
Chcę się realizować w tym, co jest moją pasją, czyli w szkoleniu bramkarzy. Przez ostatnie 10 lat poświęciłem dużo czasu i energii, by stworzyć filozofię szkolenia opartą o najlepsze wzorce europejskie. Miałem możliwość podpatrywania od kuchni, jak robią to najlepsi we Włoszech. Na bazie tych przemyśleń stworzyłem program szkolenia, który bardzo szybko rozwija bramkarzy. Cel to praca w silnym zespole i wdrożenie programu. Marzenia oczywiście są te sportowe i osobiste…