Choć – jak przyznaje po latach – palił sporo papierosów, to słynął z żelaznej kondycji. Poznajcie bliżej jednego z najlepszych pomocników w dziejach GKS-u Janusza Nawrockiego.
Pierwsze kroki w piłkarskiej karierze stawiał pan w Wiśle Kraków, w której rozwijał się pan przez kilka kolejnych sezonów. Jak zapamiętał pan ten pierwszy etap w pana karierze?
- Wisła w tym okresie kreowała bardzo dobrych zawodników. W Krakowie mieli także wybitnych szkoleniowców, którzy potrafili wykrzesać jak najwięcej z tych młodych talentów. Jeżeli więc chodzi o mnie to miałem tam od kogo się uczyć. Występowało tam wówczas wielu reprezentantów Polski, zatem ciężko było się przebić do podstawowego składu. Początkowo musiałem czekać na swoje okazje, takie jak kartki czy kontuzje innych zawodników. Oczywiście nie życzyłem kolegom źle, ale takie sytuacje miały miejsce. Gdy zaś wskakiwałem do tego składu, to później trener miał problem czy do następnego meczu wystawić mnie czy tego zawodnika, który wraca po kartce.
A jak to się stało, że z „Białej Gwiazdy” przeniósł się pan do GKS-u?
- Spadliśmy z Wisłą do drugiej ligi, a ja jako zawodnik pierwszoligowy chciałem grać w tej najwyższej lidze. Akurat nadarzyła się okazja przejścia do GieKSy, bo trener polecił mnie w Katowicach. W tym czasie trenowałem w rezerwach Wisły, ale formalnie byłem wolnym zawodnikiem. Dostałem telefon, że mogę przyjechać na trening do Katowic. Na Bukowej spodobałem się trenerowi Łysko i od tego czasu zacząłem trenować z GKS-em. Nie mogłem tam wtedy jednak jeszcze grać, bo w tamtych czasach przejścia zawodników były możliwe tylko w lecie. W tym okresie musiałem więc dojeżdżać na treningi z Krakowa. Później prezes Dziurowicz zapewnił mi nocleg na Ceglanej, ale dopóki nie były załatwione wszystkie formalności między Wisłą a GKS-em to dojeżdżałem pociągiem.
Miał pan jakieś problemy z aklimatyzacją w nowym klubie?
- Śląsk jest dość specyficznym miejscem. W tamtym czasie nie dopuszczali tam „goroli” do swojego towarzystwa. Ale mnie akurat jakoś szybko zaakceptowali. Może dlatego, że byłem już nieco starszym zawodnikiem. Wiadomo, że szczególnie „młode gorole” mieli na początku pod górkę. Poza tym miałem już przetartą drogę przez innych krakusów, którzy przeszli do GKS-u wcześniej. Nazimek i Kubisztal przetarli tę ścieżkę, a ja tylko dopełniłem formalności. Miałem też nadzieję, że przydam się klubowi i jak się później okazało mój transfer był trafiony. Początki były trudne, ale to głównie przez to, że musiałem dojeżdżać kawał drogi do Katowic. Mieszkałem na końcu Krakowa, więc najpierw musiałem dojechać do dworca, a później jechałem w pociągu 2,5 godziny. Przez cały ten czas kiedy dojeżdżałem raz się spóźniłem, bo pociąg stanął w polach. Pamiętam, że kierownik miał nawet o to pretensje. Przeważnie starałem się być jednak punktualnie, bo zostałem tak nauczony, że jak już się za coś brałem, to robiłem to na poważnie. Można to też przełożyć z resztą na grę, bo jeżeli na boisku się spóźnisz to dochodzi do sytuacji bramkowej. Jeżeli ktoś na co dzień takich rzeczy nie przestrzega, to na boisku też to później wychodzi.
A z kim pan najbardziej trzymał w GieKSie?
- Jeżeli chodzi o moje początki w GieKSie to najbardziej trzymałem się z Robertem Sękiem, który był młodym zawodnikiem i też wchodził do drużyny. A później jak się już zaaklimatyzowałem to trzymałem się z Markiem Biegunem, z którym z resztą do tej pory utrzymuje kontakt.
W GKS-ie chodzą legendy o paleniu papierosów. Może pan powiedzieć jak to naprawdę wyglądało?
- Wszyscy uważali, że palę jak lokomotywa, a to nie do końca jest prawdą. Teraz po latach mogę przyznać, że większość chłopaków w GieKSie paliło. Ja paliłem już od 15 roku życia. Mam szacunek do trenerów i prezesów także zawsze starałem się unikać palenia przy takich osobistościach. Niestety miałem pecha i nawet jak szedłem zapalić gdzieś na uboczu, to jakimś dziwnym trafem zawsze pojawiał się tam również trener. Przez takie właśnie sytuacje zaczęto o mnie mówić, że tak dużo palę. A w klubie można było odnaleźć przecież osoby, które paliły o wiele więcej ode mnie. Był nawet piłkarz, który w przerwie meczu potrafił zapalić w szatni. Oczywiście, że paliłem papierosy, ale miałem też przerwy. Raz przykładowo nie paliłem przez trzy lata. Teraz, po kolejnej przerwie, ponownie zacząłem palić. Nie wstydzę się jednak tego, że paliłem. Trenerzy czasem nawet nie wiedzieli o wszystkich chłopakach, którzy palili, bo tak dobrze potrafili się kryć.
A jak reagował na to trener i prezes Marian Dziurowicz?
- Prezes o tym wiedział, ale jego interesowały jedynie wyniki. Nie interesowało go, co robisz poza boiskiem. Mieliśmy przychodzić na treningi, być dobrze przygotowani do meczu, dawać z siebie wszystko, grać jak najlepiej i osiągnąć odpowiedni wynik. Trener też o tym wiedział, bo przecież obserwował piłkarzy. Wiadomo, że wspominał o tym, żeby przestać palić albo chociaż, żeby ograniczyć. Akurat trenerzy, których ja miałem nie palili, chociaż trener Łysko czasami też sobie podpalał.
Czyli kar za palenie nie było?
- Nie, ja żadnych kar za palenie nie miałem. Zresztą trenerzy nie mieli powodów, żeby mnie karać. Palenie papierosów mi akurat nie przeszkadzało na boisku. Podczas meczu dawałem z siebie wszystko i latałem po murawie jak mały samochodzik. Nikt więc nie mógł się przyczepić, że nie mam siły biegać ze względu na palenie papierosów. Gdyby mieli ku temu jakieś podstawy, gdybym nie wytrzymywał kondycyjnie to byłoby to coś innego. W klubie były kary za ostre przewinienia, ale nigdy nie karano za palenie. W Katowicach miałem zresztą najlepszy okres jako piłkarz, bo trafiłem na Bukową już jako ukształtowany zawodnik.
Jako defensywny pomocnik w GieKSie strzelił pan w lidze 10 goli. Którą bramkę wspomina pan najlepiej?
- Jako defensywny pomocnik bramki strzelałem rzadko, za to były to piękne bramki. Raz na sezon zawsze jednak udało mi się strzelić jakąś bramkę. Pamiętam też, że trener miał do mnie pretensje o jedną rzecz. Miałem dobry odbiór i czytanie gry. Stwarzałem groźne sytuacje, a gra jeden na jeden nie sprawiała mi problemów. Potrafiłem dobrze dograć piłkę napastnikowi, gdzie jeden był szybszy od drugiego. Trener zaś miał do mnie pretensje, że nie zdążam zamknąć akcji np. w sytuacji kiedy piłka jest wybita przez bramkarza, a ja nie byłem w stanie w tak krótkim czasie pokonać długości boiska. W tym czasie byliśmy też jedyną drużyną w kraju, która grała trzema napastnikami. Mieliśmy do tego predyspozycje, ponieważ mieliśmy też dobrego bramkarza oraz dobrych obrońców i pomocników. Pamiętam jak na Bukową przyjechała Legia Warszawa i dostała 5:2. Ciężko mi wybrać moją ulubioną bramkę, ale wiem że zawsze mieliśmy patent na ŁKS i w takich meczach udawało mi się strzelać. Z takich ładniejszych bramek to pamiętam, że Jarosławowi Bako strzeliłem taką ładną bramkę w samo okienko. Grałem z nim w kadrze narodowej i później jak przyjechałem z nim na zgrupowanie to wszyscy śmiali się, że takiemu dobremu bramkarzowi strzeliłem bramkę, a ja odpowiedziałem, że tylko dobrym bramkarzom strzelam gole.
Z GKS-em Katowice zdobył pan Puchar Polski i Superpuchar Polski. Jak wspomina pan finałowe mecze tych turniejów?
- Jedyne czego nie osiągnęliśmy i czego brakowało mi w Katowicach to zdobycie mistrzostwa Polski. Zdobycie Pucharu i Superpucharu Polski to oczywiście też były wspaniałe przeżycia i słowami się tego nie da opisać, podobnie jak występu na Wembley, gdzie też grałem w reprezentacji. Są pewne rzeczy, których słowami nie da się przekazać. Trzeba tam po prostu być i poczuć te wszystkie uczucia i emocje, które towarzyszą piłkarzom podczas zdobywania pucharów. Nikt więc nie jest w stanie opisać co dokładnie się wtedy czuje.
W czasie kiedy reprezentował pan trójkolorowe barwy, dostawał pan również powołania do gry w reprezentacji. Jak zapadły panu w pamięci spotkania w kadrze narodowej?
- Do kadry dostałem się w wieku 28 lat, co jest dość nietypowe, bo rzadko w takim wieku ktoś ociera się o kadrę. To jednak była dopiero połowa mojej kariery piłkarskiej, bo wyczynowo przestałem grać dopiero w wieku około 40 lat. Powołanie dostałem kiedy grałem w barwach GKS-u, czyli kiedy miałem najlepszy okres gry, zbierałem najlepsze recenzje i byłem w czołówce najlepszych piłkarzy. Do reprezentacji powołał mnie Andrzej Strejlau i przez dwa lata reprezentowałem narodowe barwy. Byłem tam jednym z najstarszych zawodników i to na pozycji, która wymagała pokonywania wielu kilometrów na boisku. Trudno wybrać mi taki najważniejszy moment w kadrze, bo tego też nie da się opisać. Byłem na Wembley i słyszałem jak śpiewają nasz hymn. Anglia jest kolebką piłki i zawsze mocno z tą reprezentacją walczyliśmy. Już samo wyjście na murawę w barwach narodowych z orzełkiem na piersi jest niezwykłym przeżyciem, a co dopiero na Wembley, gdzie ta atmosfera jest nie do opisania. Na tym stadionie cała akustyka skupiała się na murawie, czyli wszystko co się działo wokół było doskonale słychać na boisku. Już samo reprezentowanie kraju to jest niezwykła i poważna sprawa, a jak jeszcze do tego dochodzą dobre wyniki to już w ogóle podnosi to bardzo człowieka na duchu.
Po odejściu z GKS-u trafił pan do VfB Modling. Jak wspomina pan przygodę w austriackim klubie?
- Nie miałem tam żadnych problemów. Może też dlatego, że przyszedłem do drugoligowego klubu, który chciał awansować w czasie gdy reprezentowałem kadrę Polski. Byłem więc dla nich wartościowym zawodnikiem. Poza tym język nie jest potrzebny do gry w piłkę. Najważniejsze są umiejętności. Ja znałem też podstawy niemieckiego, a później pewne rzeczy i tak wychodzą same od siebie. Wiadomo, że czasami na boisku trzeba się szybko porozumieć między sobą, ale takie rzeczy łapie się na treningach. Pomimo tego, że VfB Modling był podrzędnym klubem, to bardzo miło wspominam spędzony tam czas. Gdy tam trafiłem to po pół roku awansowaliśmy do pierwszej ligi, gdzie utrzymywaliśmy się przez kolejne trzy lata. Dopiero jak zaliczyliśmy spadek to mi podziękowali i wróciłem do Polski. Nie wiem, dlaczego podjęli taką decyzję, bo gdy wyjeżdżałem na urlop to mówili mi, że wszystko jest w porządku. Jak wróciłem zaś z urlopu to usłyszałem, że mają w drużynie zbyt wielu obcokrajowców. Akurat złożyło się tak, że dostałem propozycję z Sokoła Tychy i wróciłem do Polski do ekstraklasy.
Wyczynowo grał pan w piłkę aż do 40 roku życia. Jak udało się panu tak długo utrzymać formę?
- Później występowałem jeszcze jako grający trener w okręgówkach, A-klasach, B-klasach i przy okazji wyprowadzałem te drużyny o klasę lub dwie klasy wyżej. A w piłkę gram jeszcze do tej pory w drużynie oldboyów. Rozgrywamy dużo meczów charytatywnych i jubileuszowych. Czasami ciężko jest się wszystkim zebrać, ale jakoś się organizujemy i gramy. Jeżeli chodzi zaś o moją formę, to wiadomo, że już nie jestem taki szybki, ale wytrzymałościowo to dopiero zaczynam się rozgrzewać, kiedy młodsi chcą już kończyć. Czasami gramy z młodzikami z niższych lig i też dajemy sobie radę. Może tak dużo nie biegamy, ale gramy piłką, tak jak Barcelona i to młodzi muszą biegać.