Najjaśniejsza gwiazda GKS-u Katowice, najlepszy strzelec w historii klubu i wielokrotny reprezentant Polski. Przeczytajcie, jak swoją piłkarską karierę wspomina największa legenda GieKSy – Jan Furtok.
Jak to jest być największą legendą GieKSy?
- Osobiście nie odczuwam tego, że jestem legendą GKS-u Katowice. To kibicie zrobili ze mnie legendę.
A jak zaczęła się pana przygoda z piłką?
- Urodziłem się na Kostuchnie i do dzisiaj tam mieszkam. Było nas tam dziewięcioro w rodzinie, była bieda i dzieliliśmy dwa pokoje. Ja akurat byłem najmłodszy z pięciu braci i musiałem sobie jakoś radzić. Wszystko zaczęło się od podwórka. Musiałem pomagać braciom, bo jak graliśmy za garażami to nikt za mną nie nadążał. A jeżeli chodzi o trampkarzy to trafiłem do klubu Kostuchna. Muszę przyznać, że na początku miałem pewne problemy, bo byłem jeszcze za młody na grę i nie za bardzo chcieli mnie wpuszczać na boisko.
Czuł pan już wtedy, że ma pan talent do gry?
- To wszystko działo się samo. Ja wieczorem uciekałem z domu, żeby poćwiczyć, ale gospodarz mnie cały czas gonił.
A jak w ogóle trafił pan do GieKSy?
- Do GieKSy trafiłem w zasadzie ze szkoły. Drużyny szkolne często jeździły na różne turnieje i w taki sposób mnie znaleziono. Byłem już wtedy w kadrze do 15 lat, więc szybciej mnie wychwycono. Grał wtedy tutaj śp. Heniek Loska i to on namówił mnie, żeby przejść do GKS-u. Pamiętam, że zabrał mnie wtedy na sparing, a ja założyłem mu siatę. Później oczywiście Heniu był na mnie zły, bo nie można było starszemu puścić piłki między nogami. Potem trafiłem do juniorów Chorzowa Batorego, ale już jako zawodnik GKS-u.
A czy kiedy przychodził pan do GKS-u to wiedział pan, że zostanie pan tutaj na dłużej?
- Raczej myślałem, że zostanę. Dojeżdżałem na Bukową z Kostuchny, więc i tak miałem kawałek drogi. Przesiadałem się w autobusie ze szkoły na Bukową, chociaż na lekcje i tak rzadko chodziłem, bo nie było na to czasu. Ale akurat w moim przypadku to się opłaciło.
Ostatecznie został pan legendą i najlepszym strzelcem w historii klubu. Jest pan dumny z tego osiągnięcia?
- Nie myślę w takich kategoriach o sobie. Jestem normalnym człowiekiem. O tym wszystkim decydują i osądzają ludzie. Ja po prostu wykonywałem swoją pracę.
Strzelił pan mnóstwo goli, ale – bądźmy szczerzy - był pan też znany z „nurkowania” w polu karnym. Dawniej nie było aż takich możliwości sprawdzenia czy ktoś symuluje czy nie. Jak to więc było naprawdę?
- Jak to się mówi, nie oszukasz – nie wygrasz (śmiech). A tak na poważnie, trzeba było zwracać uwagę na to co robią obrońcy. Często przecież kopali i nauczono mnie, żeby uciekać z nogami. Tym bardziej, że nie byłem jakimś wielkim bykiem, a zdarzali się obrońcy naprawdę wielkiej postury. Nie zawsze można było ich przejść i czasami trzeba było wykazać się sprytem. Chyba zresztą lepiej się przewrócić i uciec, niż nabawić się jakieś poważnej kontuzji. A trochę tych urazów już w życiu miałem.
W ataku tworzył pan razem z Koniarkiem i Kubisztalem słynne trio. Poza boiskiem również byliście ze sobą tacy zgrani?
- Tworzyliśmy razem drużynę i przez te dwa-trzy lata był taki okres, kiedy cała Polska się nas bała.
A co może pan powiedzieć o atmosferze jaka panowała wtedy w klubie. Zna pan jakąś historię, która najlepiej oddawałaby to, jakie relacje panowały wtedy w klubie?
- W GieKSie bywało różnie. Czasami było dobrze, a czasami nie szło. Pamiętam jak w czasie, gdy mieliśmy właśnie ten gorszy okres zrobiliśmy imprezę. Nie wiedzieliśmy już co mamy robić, więc poszliśmy całą drużyną na zabawę. Wszyscy się opiliśmy, wyszły wszystkie żale, była nawet bójka. W tym czasie mieliśmy oczywiście dwa dni wolnego, więc to nie było tak, że od razu po imprezie wybiegaliśmy na boisko. Wszystko sobie wytłumaczyliśmy i to faktycznie pomagało. Pamiętam, że po tym zdarzeniu wygraliśmy sześć spotkań z rzędu.
A takie imprezy wychodziły na światło dzienne, czy próbowano je jakoś zatuszować?
- Prezes Marian Dziurowicz wiedział wszystko. Nic nie mogło obok niego przejść niezauważone. Ale na imprezach go nie widywaliśmy.
W pewnym czasie był pan na celowniku Górnika Zabrze. Jak to się stało, że nie trafił pan do klubu z Roosevelta?
- Z Górnikiem była ciekawa sytuacja. Zabrze chciało mnie do siebie w czasie, kiedy miałem kontuzję. Wynikały z tego śmieszne sytuacje, bo podjeżdżał po mnie nie tylko GKS, ale i Górnik Zabrze. Gdy zaś wyszedłem z gipsu i mogłem już chodzić, to również miała miejsce dziwna sytuacja. Na zgrupowanie kadry woził mnie wtedy zarówno Górnik, jak i GKS. Byłem już nawet zdecydowany, żeby przejść do Zabrza. Jednak gdy przyjechałem na rozmowy do Górnika i dostałem konkretne wytyczne co mam robić, to włosy stanęły mi dęba. Ostatecznie więc transfer nie doszedł do skutku. Dziurowicz to był poza tym taki tatuś. Ja ojca nie znałem, bracia też nie za bardzo mnie prowadzili, więc o wielu rzeczach musiałem decydować sam.
A jak zapadł panu w pamięci pierwszy wywalczony przez GieKSę Puchar Polski, po spotkaniu właśnie z Górnikiem Zabrze?
- To był bardzo dobry mecz. Chłopcy z Górnika mnie znali, bo występowaliśmy razem w kadrze. To było zabawne, bo przed meczem wszyscy z Górnika byli poubierani w garnitury, a my mieliśmy na sobie jeansy i takie jednakowe sweterki. Górnik był już pewien wygranej, a stało się inaczej.
To był dla pana najważniejszy mecz i najważniejsze bramki w barwach GieKSy?
- Być może były i lepsze mecze, ale to spotkanie na pewno dobrze wspominam. To właśnie po tym meczu wszyscy w Polsce tak się zaczęli nas bać. Jeżeli chodzi zaś o bramki to mają one dla mnie duże znaczenie. Miałem wtedy do czynienia z Józefem Wandzikiem – bramkarzem Górnika, który razem ze mną występował w kadrze Polski. Przed tym meczem był bardzo zestresowany, bo na kadrze mu powtarzałem, że jak mu głową strzelę to już będzie po nim. Strzelałem mu już bramki z każdej pozycji, ale nie główką. Jeszcze w tunelu jak wychodziliśmy na mecz, to mówił mi, że jak mu strzelę bramkę to mnie zabije. I jak się okazało strzeliłem mu wtedy trzy bramki, w tym jedną w zasadzie uchem.
Ten mecz jest dla pana jednym z najlepszych wspomnień z gry dla GieKSy. A jaki był najtrudniejszy moment w pana karierze?
- Jak to bywa w piłce nożnej, odnosiłem kontuzję. Poszły dwa kolana, ale to nic nadzwyczajnego. Teraz jeszcze dolega mi ból biodra, ale poza tym wszystko jest w porządku. Miałem to szczęście, że wszystkie to moje urazy były rewelacyjnie leczone. Musiałem dalej być w formie i najgorsza była chyba dla mnie rehabilitacja. Jak byłem w Niemczech z uszkodzonym kolanem, to dwa razy dziennie miałem zabiegi rehabilitacyjne, nawet w niedzielę. Przez pół roku musiałem obejść się wtedy bez piłki. Najważniejsze było jednak to, że zawsze wracałem do zdrowia.
W GieKSie był pan już piłkarzem, prezesem, trenerem… Jest coś o czym nie wie pan o klubie?
- W pewnym momencie wszystko się w GieKSie załamało i zaczynaliśmy do IV ligi. Wtedy prezesem miał zostać Franek Sput. Ja w tym czasie miałem już pozałatwiane sprawy zawodowe w innym miejscu, ale przyszli do mnie kibice i poprosili, żebym to ja został prezesem. Ostatecznie zgodziłem się na pełnienie funkcji prezesa w GKS-ie, ale musiałem chodzić od klamki do klamki, żeby pozyskać jakieś fundusze. Na szczęście znaleźli się wtedy ludzie, którzy chcieli pomóc GieKSie
A może pan porównać emocje, jakie kiedyś towarzyszyły panu na boisku, a teraz gdy ogląda pan ważne mecze GieKSy z wysokości trybun?
- Gdy oglądam mecz, to podchodzę do tego krytycznie. Fajnie patrzy się oczywiście z góry na poczynania piłkarzy, ale i tak pojawiają mi się w głowie myśli, że zawodnik mógł się zachować inaczej w danej sytuacji. Czasami aż sama noga mi skacze i mam ochotę wejść na murawę.
Z GieKSą jest pan związany od lat 70. Jak na przestrzeni tylu lat zmienił się klub?
- W GieKSie bywało różnie. Bywały też momenty, kiedy nie było lekko. Często pomagali nam kibice w tych trudnych momentach. Przychodzili na mecz w ilości 2-3, a czasami nawet 10 tys. kibiców. Dobrze, że udało nam się wyjść na prostą. Teraz jest coraz lepiej.
W historii swojej kariery zapisał się pan również jako wielokrotny reprezentant Polski. Jak koledzy z drużyny reagowali na pana kolejne powołania do kadry?
- Sam nie wiem, wszystko to jakoś naturalnie przebiegało. Przywiozłem parę koszulek kolegom z Kostuchny i starałem się przywozić też czasem jakieś inne drobiazgi.
Był pan także uczestnikiem MŚ w Meksyku w 1986 r. Jak zapadł panu w pamięci ten turniej?
- Zapamiętałem ten Mundial m.in. z powodu bardzo wysokich upałów, jakie panowały wtedy w Meksyku. Pamiętam, że nie mogliśmy wtedy wychodzić na zewnątrz. Wyjście pilnowali faceci z karabinami i tylko raz udało nam się wyjść, ale oczywiście w ich asyście. Troszkę nam się udało wtedy zwiedzić miasto, ale nie wyglądało to najlepiej. Jeżeli chodzi zaś o przebieg turnieju to nie grałem za wiele, bo trener stwierdził, że ma grać Darek Dziekanowski. Darek stwierdził, że sam się mnie boi, ale wyszło tak, że to on grał więcej. Praktycznie cały czas siedziałem na ławce. Dopiero podczas meczu z Brazylią trener Antoni Piechniczek pozwolił mi wejść na boisko. Zapamiętałem zdanie, jakie wtedy powiedział trener. Powiedział mi, że mam już wejść bo Warszawa naciska. Trochę mi jednak i tak było żal, bo zagrałem tylko 20 minut, a naprawdę byłem w gazie.
A jaki mecz w reprezentacji Polski wspomina pan najlepiej?
- Pewnie ten z NRD… Miałem wtedy ofertę z HSV. Za tym pierwszym razem nie dogadaliśmy się. Trochę mi było wówczas szkoda, bo to był dobry klub i przedstawili fajną ofertę. Sprawy potoczyły się jednak tak, że pojechaliśmy z kadrą do NRD zagrać mecz. W tym spotkaniu udało mi się strzelić dwie bramki i wygraliśmy 2:1. Jak się okazało, po tym meczu kluby szybko się dogadały.
A jak pan wspomina okres gry dla niemieckich zespołów?
- Bardzo dobrze. Dla mnie to był zupełnie inny świat. Szczególnie było to widać na święta, kiedy wracałem do domu. Po przekroczeniu granicy nagle robiło się ciemno. Bardzo fajne miałem też przyjęcie w Niemczech – od razu strzeliłem bramkę. Przyjechałem tam tydzień wcześniej, żeby poznać Hamburg, a zasady były takie, że na wyjeździe nie może grać nowy zawodnik. Mi się udało w pierwszym meczu strzelić bramkę, i to głową, dzięki czemu zremisowaliśmy.
Tych bramek strzelał pan z czasem coraz więcej. W sezonie 1990/1991 w barwach HSV Hamburg zdobył pan 20 goli i o jedno trafienie był pan gorszy od Franza Wohlfartha. Rozmyślał pan później, której szansy trafienia bramki pan nie wykorzystał?
= Bardzo szkoda, że zabrakło mi tej jednej bramki do zdobycia tytułu króla strzelców. Zawsze mogło być lepiej, ale mogło być też gorzej. W Hamburgu jednak i tak o mnie pamiętają. Jakoś nie rozmyślałem później specjalnie o tym, której szansy na boisku nie wykorzystałem. Ja zawsze analizowałem moją grę po każdym meczu. W ten sposób wychwytywałem błędy, które popełniałem.
A zapamiętał pan jakieś zabawne sytuacje z okresu gry w Bundeslidze?
- Pamiętam taką śmieszną sytuację, kiedy trafiłem do Hamburga. Na zgrupowaniu przed meczem mieliśmy zawsze do wyboru nieograniczoną ilość jedzenia. Chciałem spróbować steków, ale wszyscy je omijali i jedli tylko jakieś makarony. Po dwóch tygodniach stwierdziłem, że musze te steki spróbować. Wszyscy jednak bardzo dziwnie się na mnie patrzyli. Byłem cały czerwony, bo wszyscy tak na mnie patrzyli, ale zjadłem w końcu ten stek. I chyba się opłaciło, bo w meczu strzeliłem dwie bramki. A takie jedzenie było przecież zakazane, bo było za ciężkie. Przed kolejnym meczem patrzymy, a tu młodzi idą po steki. Myśleli, że będą grać tak jak ja. Zagrali jednak tylko pół godziny i trener ich zmienił. Im widocznie steki nie pomagały.
Tych sukcesów na pana koncie jest naprawdę wiele. Skąd czerpał pan siłę do walki na boisku?
- Trudno powiedzieć. Nie byłem najgrzeczniejszy i zdarzało się, że dostawałem karę za moje zachowanie. Jako młody chłopak trochę się buntowałem i nie zgadzałem się ze wszystkim i ze wszystkimi. Jeżeli chodzi o kary to często kazali mi np. zgrabiać boisko. Musiałem wtedy wstawać o 6 rano i iść do pracy. Pamiętam też, że trzy razy dostawałem bilet do wojska, ale nigdy tam nie poszedłem. Ale za to był pretekst, żeby zrobić imprezę. To wszystko się jakoś szybko działo, a ja nie miałem czasu, żeby się przejmować. Miałem też rodzinę, żonę i też tym musiałem się zajmować.
GKS znajduje się obecnie w czołówce tabeli. Myśli pan, że w tym sezonie uda się w końcu spełnić marzenie o powrocie do ekstraklasy?
- Obecnie sytuacja GieKSy jest bardzo dobra, ale na pewno nie można pompować balonu. Niech chłopaki sobie spokojnie grają i wygrywają po 1:0 to będzie dobrze.