- Dzięki współpracy z trenerem Nawałką, dzięki wartościom, które od niego pobrałem, zmieniłem się na plus. I to nie tylko jako piłkarz, ale także jako człowiek - mówi Jacek Gorczyca. W naszym cyklu prezentujemy wywiad z wieloletnim bramkarzem i kapitanem GKS-u Jackiem Gorczycą.
Jak w Pana przypadku rozpoczęła się przygoda z piłką?
Gdy miałem osiem lat, ojczym zaprowadził mnie na trening na Szombierki. Dostałem się wtedy do najmłodszej grupy. Zawsze byłem taką „kluseczką”, więc po pewnym czasie dali mnie na bramkę. W Szombierkach przeszedłem wszystkie szczeble do 17. roku życia. Rozpocząłem już wtedy treningi z pierwszym zespołem. W tamtym czasie pojawiło się też kilka propozycji: z Górnika Zabrze, Gwarka Zabrze, GKS-u Katowice... Zależało mi, żeby pójść do klubu, gdzie będę mógł trenować z seniorami. Taką ofertę złożył GKS w 1994 roku. Na samym początku mogłem trenować trzy razy z seniorami i dwa razy z juniorami. Dla mnie to było zderzenie z megaprofesjonalną piłką na najwyższym poziomie.
Wejście juniora do ówczesnej szatni GKS-u to musiało być spore przeżycie.
Na początku w ogóle nie miałem miejsca w szatni. Młodzi przebierali się w szatni B, czyli tam, gdzie obecnie jest siłownia. Dopiero donośny głos Kazka Węgrzyna albo Janusza Jojki nas wzywał do szatni przed odprawą. Przez pierwsze pół roku dojeżdżałem z Bytomia z Krzysztofem Walczakiem. Za każdym razem pytałem per „pan”, czy mogę się z nim zabrać. Swoją drogą, dobrze pamiętam rewanżowy mecz GKS-u w Bordeaux. Relacji słuchałem w radiu. Założyłem się ze szwagrem, że GKS wygra. Bardzo było mi miło, że jeździłem autem z zawodnikiem, który strzelił tego decydującego karnego.
A co z Pana rozwojem i grą?
Regularnie broniłem w drużynie juniorów prowadzonej przez Henryka Grzegorzewskiego. W czasie sezonu trochę nam nie szło. W pewnym momencie do sztabu dołączył Franciszek Sput. Od tego czasu zaczęliśmy wszystko wygrywać. Ostatecznie nasza drużyna zdobyła brązowy medal mistrzostw Polski. Do dziś pamiętam, że były wówczas dwie grupy finałowe. W naszej rywalizowaliśmy z Lechem Poznań, Śląskiem Wrocław i Lechią Gdańsk. O tym, że nie zagraliśmy w finale zdecydował niefortunny mecz z Lechem. Wyszedłem do piłki i krzyknąłem „moja”. Kolega z drużyny podbił ją głową i zaliczył swojaka. Ze Śląskiem i Lechią już wygraliśmy i zagraliśmy o 3. miejsce z Siaką Tarnobrzeg. Do dzisiaj mam medal z tych rozgrywek. Dostaliśmy też dyplomy podpisane przez Kazimierza Górskiego. W przerwie meczu Polska – Rumunia w Zabrzu wręczano nam też pamiątkowe statuetki.
Z tamtej drużyny ktoś się wybił poza Panem?
Na pewno Paweł Pęczak. W GKS-ie pograli też trochę Tomasz Malcharek i Sławomir Mogilan, który obecnie jest prezesem Rozwoju. Zawsze dawałem to jako przykład swoim podopiecznym, jak ciężko się przebić w piłce seniorskiej.
Do gry w pierwszym zespole było Panu pewnie jednak daleko.
W GKS-ie zmienił się wówczas układ bramkarzy. Odeszli Marek Franczuk i Paweł Bargiel, a doszedł Mariusz Luncik. Numerem jeden był oczywiście Janusz Jojko. Ja byłem numerem trzy. Po dwóch latach spędzonych w Katowicach postanowiłem wrócić do Szombierek. Chyba się pospieszyłem, bo tam też nie grałem i traciłem czas. Ważnym momentem była fuzja Szombierek z Polonią. Nie dawano mi szans na grę i wypożyczono mnie do Bobrka Karb Bytom. Po dwóch meczach, w trybie awaryjnym, ściągnięto mnie z powrotem. Swój debiut miałem w Polonii/Szombierkach II, które grały na trzecim poziomie rozgrywek. Debiut był jak marzenie, bo zagrałem bardzo dobrze. W kolejnym już zawaliłem bramkę, choć później obroniłem rzut karny. Znowu wróciłem na ławkę. Gdy fuzja bytomskich klubów upadła, zostałem w Polonii jako zmiennik Grzegorza Żmii. W końcu nadszedł moment, gdy postawiono na mnie. Zacząłem grać regularnie, choć Polonia spadała wtedy do 3 ligi.
Pana kolegą z zespołu był wówczas Rafał Górak.
Do dziś pamiętam badania u doktora Jerzego Wielkoszyńskiego, który miał swój gabinet przy kopalni Rozbark. Szczerze mówiąc, Rafał miał słabsze wyniki ode mnie. Na boisku to był jednak jeden z tych zawodników, który nigdy nie odpuszczał. Był nieustępliwy. „Śmigał” na tej prawie obronie jak tylko mógł. Zresztą Rafał czy Darek Okoń bawili się na moim wieczorze kawalerskim. Spędziliśmy tamte lata w fajnej atmosferze, choć też w strasznej biedzie. Oprócz tego, że grałem, pracowałem na obiekcie Polonii kosząc trawę. Stawka wynosiła 4 złote za godzinę.
Dobre występy w Polonii zaowocowały ofertą z Piasta Gliwice.
Przyszedłem zimą i po pół roku zrobiliśmy awans. Klub nie płacił dużo, ale był wypłacalny. Do tego grałem regularnie. Poznałem też świetnych ludzi. Nie da się jednak zapomnieć, że spadło na nas wtedy kilka tragedii. Taką była na pewno nagła, śmiertelna choroba obrońcy Tomka Szei. Miał być świadkiem na moim ślubie. Pamiętam, że miał już podpisany kontrakt z GKS-em i miał trafić do Katowic. Osobista tragedia dotknęła też naszego kapitana Jarka Kaszowskiego. Czasy gliwickie wspominam jednak dobrze. Nawet pożegnanie odbyło się z klasą. Trener Jacek Zieliński powiedział mi, że będzie stawiał na innego bramkarza. Klub nie robił żadnych problemów z moim odejściem.
Jak to się stało, że odnalazł się Pan w klubie z Ekstraklasy?
Decyzja o moim odejściu z Piasta zapadła na obozie w Dzierżoniowie. Dostałem wtedy ofertę z Ruchu Chorzów. Miałem dojechać na zgrupowanie tej drużyny w Wiśle. Sytuacja w Dzierżoniowie potoczyła się jednak dość niecodziennie. Obok nas trenowała Odra Wodzisław. Zauważyłem, że trener bramkarzy Odry Marek Bęben mnie obserwował. W efekcie na zakończenie obozu zagrałem w sparingu Piast – Odra już w barwach klubu z Wodzisławia. Kontrakt dogadałem w dwie minuty.
Debiutu w Ekstraklasie się Pan jednak nie doczekał.
40 meczów z rzędu na ławce… Na początku byłem zmiennikiem Mariusza Pawełka. Po jego odejściu zdecydowano, że to ja będę numerem jeden. Po obozie w Turcji graliśmy sparing z Lechią Gdańsk. W pewnym momencie chciałem szybko wznowić akcję od wyrzutu ręką. Nie zobaczyłem, że zza pleców mojego kolegi wybiega rywal. Z pierwszej piłki strzelił do mojej bramki. Kuriozum. W klubie się przestraszono i na drugi dzień pojawił się u nas Krzysztof Pilarz. W pierwszej kolejce to on zagrał i zawalił kilka goli. W następnym meczu planowano, żebym to ja zagrał. Ale spotkanie odwołano, bo spadł śnieg. Zamiast tego był sparing, w którym Pilarz zagrał dobrze i to on nadal bronił w lidze. W końcu, gdy miał słabszy okres, dostałem sygnał od trenera Waldemara Fornalika, że zagram. Po kilku dniach zwolniono jednak trenera Fornalika. Znowu byłem skazany na ławkę. Niedługo potem otrzymałem telefon od Jana Furtoka.
GieKSa grała jednak wtedy na trzecim szczeblu. Oferta była tak atrakcyjna?
Prezes Furtok zaprosił mnie na mecz z GKS-em Jastrzębie. Pełen stadion, wspaniała oprawa… O czymś takim marzyłem! Proszę mi uwierzyć, że klimat na boisku przy Bukowej jest niezwykły. Akustyka dopingu z „Blaszoka” jest taka, że nieraz miałem kłopot, by usłyszeć, co do mnie mówili obrońcy. A pieniądze? To był dla mnie ogromny przeskok finansowy. GKS płacił wtedy naprawdę niewiele, ale ja chciałem w nim zagrać. I do dziś tego nie żałuję. Spędziłem tam siedem fantastycznych lat.
Po pół roku cieszyliście się z awansu.
Pamiętam, że decydujące okazało się szczęśliwe dla nas losowanie par barażowych. Gdy zadzwonił telefon z informacją, byłem akurat przy Wesołym Miasteczku. Szybko zawróciłem, by pocieszyć się razem z kolegami. Klub wtedy planował dla nas zgrupowanie na Ceglanej. I niczego nie odwołano. Zamiast zgrupowania była po prostu wielka feta zakończona przy Bukowej meczem z legendami. Pamiętam wspólne śpiewy z kibicami. To było coś fantastycznego.
Wydawało się, że pójdziecie za ciosem i powalczycie o kolejny awans.
Żałuję tamtego sezonu. Były momenty, gdzie graliśmy dobrze. Rozgrywaliśmy pamiętne mecze ze Śląskiem Wrocław i Arką Gdynia. Wspierało nas wiele tysięcy kibiców. Chyba większe szanse na awans były jednak za czasów trenera Adama Nawałki.
Jak wspomina Pan pojawienie się tego szkoleniowca w Katowicach?
Kojarzyłem go oczywiście, ale jako trenera nie znałem. Na początku tylko nas obserwował. Wszystko się zmieniło, gdy wróciliśmy do klubu po przerwie zimowej. Szatnia była odmalowana. W drugiej szatni powstała siłownia. Trener powiedział nam wtedy, że obiecać może tylko profesjonalny trening, bo nie wie, jaka będzie sytuacja finansowa. Przekazał też, że ciężka praca zaowocuje wynikami. Potem otworzył drzwi szatni i powiedział, że ci, którzy chcą odejść, mogą to bez problemu zrobić. Nikt nie wyszedł. Od wtedy na dobre zaczęła się nasza praca z trenerem. Dla mnie to o tyle ważne, że po kilku dniach trener oznajmił wszystkim, że to ja będę kapitanem. Mój dzień w klubie zaczynał się od tej pory od tego, że przychodziłem do pokoju trenera, by się przywitać. Trener Nawałka zarażał nas swoim optymizmem. Nawet najbrzydszą pogodę przedstawiał jako atut.
I za tym wszystkim faktycznie poszły dobre wyniki.
Myśmy nie mieli wtedy za co żyć. Ja sam miałem osiem miesięcy zaległości. Dostawaliśmy tylko premie za zwycięstwa i po 20 zł za dojazd do Jaworzna, gdzie trenowaliśmy i graliśmy. Za to suplementacja i wyżywienie było na poziomie ekstraklasy, bo trener powiedział, że to musi być. Ale najważniejsze, że wyniki w końcu przyszły. Doskonale pamiętam mecz w Jastrzębiu, który zapewnił nam utrzymanie. Tak długo skakaliśmy z radości z kibicami, że starłem całe korki i musiałem nowe wkręty dokupić (śmiech).
Trener Nawałka miał szereg swoich przyzwyczajeń. Ciężko było się do nich przystosować?
Zakaz cofania się autokaru to znana sprawa. Pod jednym z hoteli musieliśmy z niego wysiąść, bo kierowca musiał tam akurat cofnąć. Pamiętna była też sytuacja z puszką po piwie. W trakcie odprawy trener zapytał mnie podniesionym głosem, czy mam problem z piwem. Nie wiedziałem, o co chodzi. Okazało się, że ktoś wyrzucił puszkę po piwie do kosza pod szatnią. I tu wcale nie chodziło o zakaz picia piwa, ale o to, żeby był porządek w klubie. Fajnie się to wszystko wspomina. Każdemu życzę, aby przeszedł taką szkołę. Ale chcę też jasno powiedzieć: dzięki współpracy z trenerem Nawałką, dzięki wartościom, które od niego pobrałem, zmieniłem się na plus. I to nie tylko jako piłkarz, ale także jako człowiek.
W Katowicach liczono na nowe otwarcie po pojawieniu się nowego właściciela klubu. W trakcie przedsezonowej prezentacji zaintonował Pan nawet piosenkę o powrocie do Ekstraklasy.
Mieliśmy autentyczną nadzieję, że wreszcie będzie normalnie. Obiecano nam bardzo dużo. Spodziewaliśmy, że w klubie wszystko będzie miało ręce i nogi. W trakcie sezonu ściągnięto nowych zawodników. Porobiły się kominy płacowe. Klub się zadłużył, a do tego jeden na drugiego krzywo patrzył. Brakowało tej atmosfery, która była wcześniej.
Rolę bramkarza łączył Pan z funkcją trenera bramkarzy. Efekt był taki, że forma spadła.
To nie był dobry pomysł. W istocie treningi bramkarskie odbywały się bez trenera, bo dalej w szatni funkcjonowałem jako zawodnik. Moja dyspozycja faktycznie mogła nam tym ucierpieć. Zdarzyło się kilka błędów. W tym ten gol Bartka Koniecznego z Podbeskidzia z kilkudziesięciu metrów. Bramka „stadiony świata”, ale moja reakcja z pewnością było spóźniona. W kolejnym meczu jeszcze zagrałem, ale też zawaliłem gola. W efekcie usiadłem na ławkę. Zimą wziąłem się za siebie. Założyłem się z chłopakami, że zrzucę 8 kg. Udało się. Pojechałem na zgrupowanie do Turcji w młodzieńczej dyspozycji. Na jego zakończenie poinformowano mnie, że będę numerem trzy. Byłem załamany. Kontuzje kolegów sprawiły, że grałem jednak ja.
Gdy trenerem GieKSy został Rafał Górak o miejsce w składzie ponownie było jednak Panu ciężko.
Trener Górak robił dobrą robotę, ale nie pracował w normalnych warunkach. A ja? Wcale mi nie było łatwo być zmiennikiem. Wiosną jednak ponownie zacząłem grać. Pamiętam taki remis z Arką Gdynia, po którym trener Górak do mnie podszedł i podziękował za pomoc. Mój ostatni mecz rozegrałem przeciwko Sandecji w Nowym Sączu. Nie puściłem w nim gola. Start przygotowań do kolejnego sezonu opóźniliśmy przez strajk. Trzy dni później głosowaliśmy w szatni, czy zaczynamy treningi. Głosowałem za tym, by je rozpocząć. Dzień później dostałem informację, że GKS mnie nie chce. Prezes miał to uzasadniać tym, że… organizuję strajk. Z klubem miałem ważną umowę, więc zostałem skierowany do pracy przy rezerwach jako drugi trener i kierownik. Z perspektywy czasu może i dobrze się stało. Nie musiałem się tułać po niższych ligach i miałem łatwe wejście na drogę trenerską. A w klubie w tamtym okresie wreszcie zaczynała wracać normalność.
Podsumowując wszystkie lata spędzone w Katowicach. Jakie ma Pan pierwsze skojarzenie z GKS-em?
Kibice. Dla nich przyszedłem grać do tego klubu. Zawsze mi się marzyło, by grać przy takich fanach.
Czym obecnie się Pan zajmuje?
Mam trzy główne zajęcia. Zajmuję się Akademią Przedszkolaczka w Szombierkach. Niedawno rozpocząłem też przygodę w nowym projekcie Football-on, czyli centrum treningowym w Rudzie Śląskiej. Poza tym szkolę bramkarzy w najwyższych grupach juniorskich w GKS-ie.
A jakie są marzenia Jacka Gorczycy?
W 2010 r. na takie pytanie odpowiedziałem, że chcę zagrać w ekstraklasie w barwach GKS-u na nowym stadionie. Teraz odpowiem, że chciałbym pójść na mecz GKS-u w ekstraklasie na nowym stadionie.