Z GKS-em Katowice odnosił sukcesy jako piłkarz i jako trener. Poznajcie bliżej Henryka Górnika oraz jego historię wielkiej miłości do GieKSy.
Można powiedzieć, że jest pan z klubem na dobre i na złe. Co dla pana oznacza GKS Katowice?
- Praktycznie wszystko. Właściwie tutaj rozpocząłem większą piłkarską karierę. Z GieKSą zdobywałem wszystko jako piłkarz oraz jako trener. Na Bukową trafiłem w 1976 r., więc z klubem jestem już związany 40 lat. Mam wiele do zawdzięczenia temu klubowi, także jest to naprawdę wielka sprawa.
A jak zaczęła się pana przygoda z piłką?
- Moim pierwszym klubem był ŁKS Łagiewniki. Poszedłem normalnie do wojska, a później mnie gdzieś zauważyli i ściągnęli do Śląska Wrocław, gdzie spędziłem trzy lata. Po tym czasie wróciłem na Górny Śląsk i okazało się, że bardzo mnie chciał GKS Katowice.
Pamięta pan jak przebiegał transfer do klubu przy Bukowej?
- Do GKS-u Katowice sprowadzono mnie w roku 1976. W tym czasie GieKSa nie była jeszcze aż tak wielkim klubem. Ja akurat byłem w Śląsku Wrocław jako żołnierz zasadniczy służby wojskowej, a później jako zawodowy. Za trenera Żmudy zdobywało się tam wówczas Puchar Polski oraz mistrzostwo Polski. Ja jednak nie miałem przyjemności tam zagrać w pierwszej drużynie. Trener Żmuda bardzo mnie namawiał do tego, żebym został we Wrocławiu, ale żona i ja zdecydowaliśmy, że wrócę na Śląsk. I jak się okazało, była to słuszna decyzja. W tym czasie GKS był w drugiej lidze. To był akurat taki fajny moment, kiedy powstała ciekawa drużyna. Zrobiliśmy pierwszy awans, a później drugi awans. I już tak na stałe zostałem w GKS-ie Katowice.
Na jakiej pozycji najczęściej Pan występował?
- Debiut w ekstraklasie miałem z Arką Gdynia. Byłem wtedy na lewej obronie i to był pierwszy mecz, który wygraliśmy 1:0, a ja byłem autorem tej jedynej bramki. 15 minut przed końcem meczu trener Gajewski zamienił moją pozycję z lewej obrony na napastnika. Razem z Gienkiem Plutą byliśmy w ataku i z odległości 40 metrów zdobyłem bramkę na 1:0. W zasadzie w GKS-ie zmieniłem swoją pozycję. Trener Podedworny widział mnie na lewej obronie. Była też duża rotacja, bo łatwiej się zrobi z obrońcy napastnika, niż odwrotnie.
Jak wspomina pan początki gry dla GKS-u Katowice?
- Jak przyszedłem do GKS-u to był to malutki klubik. O godzinie 15 zamykali obiekt. Nie było wtedy jeszcze boisk treningowych, bo były takie stawy, zresztą jeden jeszcze jest. Można powiedzieć, że był to taki zaściankowy klub. Przyszedłem tutaj z Wrocławia, który był już trochę rozwinięty i miał nowy stadion. Ale pomyślałem, że może się akurat uda w Katowicach. Fajni chłopcy, fajna drużyna…. Faktycznie, po jakimś czasie awansowaliśmy do ekstraklasy. Później przeżyłem szok – zaliczyliśmy spadek. Stało się to trochę z niewyjaśnionych przyczyn. W każdym razie przeżyliśmy to mocno. W tym momencie pan Dziurowicz, ówczesny prezes, leciutko się odsunął, bo to wszystko go też denerwowało. Myśleliśmy, że z tego już nic nie będzie. No, ale zaczęliśmy dobrze grać i po pierwszej rundzie pamiętam, że byliśmy bardzo wysoko. Pan prezes powiedział wtedy: no dobra chłopcy jak już tak jesteście wysoko, to się wami zajmę i zrobiliśmy drugi awans z GKS-em Katowice do ekstraklasy. To były tak wspaniałe chwile, że nie da się tego wrazić słowami. Od tego momentu zaczęła się właśnie ta Wielka GieKSa.
A jak to się stało, że objął pan funkcje trenerskie w klubie?
- Jako zawodnik skończyłem karierę bardzo wcześnie za trenera Podedwornego. Poszły mi więzadła, ale trener o mnie nie zapomniał i dał mi rolę trenera drugiej drużyny. I tak się zaczęła ta trenerska przygoda. Najpierw musiałem zdobyć papiery i okazało się, że dobrze wybrałem, bo później zostając trenerem też miałem jakieś swoje osiągnięcia.
Mówi się, że pan razem z Piotrem Piekarczykiem stworzyliście prawdziwie rodzinną atmosferę w drużynie. Jak udało się wam to osiągnąć?
- To wyglądało trochę inaczej niż dzisiaj, gdzie do dyspozycji jest cały rozbudowany sztab szkoleniowy. Byłem tylko ja, Piotrek i Wojtek Spałek. Mieliśmy już drużynę i musieliśmy zrobić coś, żeby ci chłopcy uwierzyli, że jesteśmy trenerami, tym bardziej, że niektórzy byli już w wieku Piotrka. Ponadto trzeba było stworzyć w tym wszystkim jakąś rodzinę. Trzeba było jakoś skupić tych chłopaków, więc zorganizowaliśmy to tak, że po meczu nikt nie biegł zaraz do domu. Chodziliśmy np. na basen. Często obgadywaliśmy tam ważne sprawy. Wiadomo, że czasami też siadaliśmy przy piwku i dyskutowaliśmy, czemu tak się stało, jak to się stało, czy kto zawinił. To był taki „luz kontrolowany”. Wydaje mi się, że wtedy wyrabiała się ta więź i tam rozmawialiśmy o wszystkim - nie tylko o sprawach boiskowych. Czuliśmy się jak w domu, zastanawialiśmy się komu i jak możemy pomóc. Ci chłopcy później zaistnieli grając w pucharach i zaczęło się o nich mówić. To byli tacy piłkarze jak: Adam Kucz, Sławek Wojciechowski, czy Adaś Ledwoń. Przecież ci ludzie zaczynali tutaj karierę jako młodzi chłopcy. Oni też mieli swoje problemy i trzeba było do nich dotrzeć. Z niejednym to nawet chodziłem na ryby. To akurat żona mi mówiła, że trzeba iść z nimi na ryby. To była taka drużyna, że gdybym wtedy potrzebował trochę krwi, to na pewno by ją oddali.
Taką GieKSiarską rodzinę tworzyli wcześniej nie tylko piłkarze, ale i zawodnicy z wszystkich sekcji GKS-u. Jak to wtedy wyglądało?
- To było w tych wcześniejszych latach istnienia GieKSy, bo później to zrobił się już jednosekcyjny klub. Jak ja tu przejechałem to był jeszcze ten wielosekcyjny klub i tak się zżywaliśmy z tymi chłopakami. Tu byli zapaśnicy i przede wszystkim hokeiści. Kiedyś Hotel Katowice to był tu jedyny i to taki fajny hotel. Tam się spotykaliśmy i przed, i po treningu. Do zapaśników mieliśmy też bardzo blisko, więc czasem korzystaliśmy z ich sali. Były też sekcje szachów czy żeglarstwa, ale przyszły takie czasy, że trzeba było to jakoś obciąć i postawiono właściwie na piłkę, na hokej i na zapasy.
W klubie przeżył Pan też jednak te trudniejsze momenty.
- Ja tutaj przeżyłem wszystko. Pamiętam, jak z Leszkiem Olszą i Jaśkiem Furtokiem zrzucaliśmy węgiel do kotłowni. Nie było tu w tym czasie prądu ani ciepłej wody, tu nie było niczego. Miałem też jeden rozbrat z GKS-em, kiedy musiałem się rozstać z klubem. Pamiętam jak potem Jasiu Furtok mnie zaprosił, gdy GKS był jeszcze w Ekstraklasie. To był jeszcze taki moment, że jeszcze mieliśmy cień szansy i można było się utrzymać. W całej Polsce byliśmy jednak nielubiani i wszystko sprzeciwiało się przeciwko nam. Był też taki moment, że nawet sędziowie nas krzywdzili. Okazało się, że byliśmy na pozycji straconej, ale jako zespół tworzyliśmy naprawdę dobrą drużynę. Część chłopaków uwierzyło, że wokół Jana Furtoka można coś zbudować i zostało w IV-ligowej drużynie. Z tych młodych chłopaków można wymienić: Piotra Polczaka, Grzesia Górskiego, czy Łukasza Wijasa. To byli wychowankowie Jasia Furtoka. Uważam, że była to przyjemność z nimi pracować.
A jaki moment wspomina Pan najlepiej?
- Najszczęśliwszym człowiekiem na świecie byłem chyba wtedy, gdy awansowaliśmy z IV ligi do III. To był moment, kiedy na stadion GKS-u Katowice przyszło 10 tys. kibiców. Wszyscy się pytali, co tam się dzieje, że na IV ligę przychodzi tyle ludzi. Nasi piłkarze mogli przecież iść do innych klubów, droga była otwarta. Uwierzyli natomiast, że za przyczyną Jasia Furtoka mogą zagrać o coś wielkiego. I to się w sumie udało. Dlatego i przed sobą, i przed nimi, i przed kibicami przyznaję, że to co zrobili w tej IV lidze, to jest szczyt marzeń dla trenera. Przed ostatnim meczem pojechaliśmy na zgrupowanie. W drodze powrotnej, jak już wjeżdżaliśmy w granice Katowic, to widzieliśmy ludzi, którzy szli w żółtych koszulkach. Wtedy był taki mecz, gdy cały stadion był na żółto. To było coś nieprawdopodobnego, aż łezka się zakręciła w oku. Ale właśnie dla takich chwil się żyje. Ktoś może powiedzieć, że mieliśmy przecież lepsze mecze. Biorąc jednak pod uwagę sytuację, biedę jaka wtedy była, otoczkę wokół klubu, to było to coś niesamowitego.
Czym się pan obecnie zajmuje?
- Obecnie jestem na emeryturze. Chyba z rok temu skończyłem jeździć na mecze jako skaut, gdzie chciałem poszukiwać młodych chłopaków. Stan zdrowia nie pozwalał już jednak dłużej prowadzić takiego trybu życia i przestałem to robić.
Co według pana jest najważniejsze w piłce?
- Najważniejsze jest uwierzyć w to, że się zrobi coś wielkiego. Nie wolno się zatrzymywać w miejscu, trzeba sobie wytyczyć cel i cały czas iść do przodu. Tylko tej sprawie należy poświęcić wszystko. Wiadomo, że bez krzty talentu się nie obejdzie, ale ta samokontrola też jest ważna. W tych warunkach, jakie są obecnie w GKS-ie to ja, Henio Górnik, mogę powiedzieć, że sukces i tak przyjdzie.