Jego wszechstronna gra oraz poświęcenie pomogły GieKSie odnieść wiele cennych zwycięstw. Mimo, że od kilkunastu lat Grzegorz Borawski mieszka w Wielkiej Brytanii, udało nam się z nim porozmawiać i powspominać piłkarskie życie.
Najpierw był GKS, ale Jastrzębie. Proszę opowiedzieć o początkach…
W Jastrzębiu przeszedłem przez wszystkie szczeble, od trampkarzy po seniorów. Zaczynałem mając 7 lat, natomiast w wieku 16 lat debiutowałem w drugiej lidze. Potem Jastrzębie awansowało do pierwszej ligi i postanowili wyczyścić skład z młodzieży, by ściągnąć bardziej doświadczonych graczy, którzy pomogą się utrzymać. Przeszedłem wtedy do drużyny z Rydułtów. Pamiętam mecz, w którym spotkaliśmy się z GKS-em na którymś szczeblu rozgrywek i w jedenastce z Rydułtów było dziewięciu wychowanków klubu z Jastrzębia. Półtora roku po transferze chcieli mnie z powrotem. Tymczasem z Naprzodem udało się awansować z trzeciej do drugiej ligi. Przy okazji zdobyłem koronę króla strzelców. Kolejnym krokiem w mojej przygodzie z piłką była już GieKSa.
W Katowicach udało się rozwinąć skrzydła?
To ciekawa kwestia, bo musimy pamiętać, że ja do 23-24 roku życia zawsze strzelałem dużo bramek, większość czasu spędzałem w ataku, choć ustawiano mnie też w pomocy. Nagle przeniosłem się do wicemistrza kraju, który miał znakomity skład. Udało mi się załapać do kadry, ale swój pierwszy mecz rozegrałem w defensywie. Można sobie wyobrazić, co wtedy czułem. Aż do przyjścia Piotra Piekarczyka grałem na prawej lub lewej obronie. Potem Piotrek przestawił mnie na pozycję defensywnego pomocnika, co mi znacznie bardziej pasowało. Wtedy, gdy grałeś dla GieKSy to cieszyłeś się tym, że po prostu jesteś na boisku.
Trener Piekarczyk to chyba wyjątkowa postać w pańskiej karierze?
On pamiętał mnie jeszcze z Rydułtów, bo graliśmy tam razem jeden sezon. Potem przeniósł się do Katowic i także dzięki jego sugestiom zostałem przez GieKSę przetestowany. Gdy wybrano go na stanowisko trenera drużyny to stwierdził, że przesunie mnie na pozycję defensywnego pomocnika. Trafił w dziesiątkę, bo tam czułem się najlepiej. Co jakiś czas udało mi się dograć piłkę na strzał lub samemu wykończyć akcję, więc nie mogłem narzekać. Potem przyszedł “Wiluś” (Mirosław Widuch), z którym stworzyliśmy ciekawy duet.
Jak Pan wspomina ówczesnego prezesa Mariana Dziurowicza?
To był bardzo porządny człowiek i nigdy nie miałem z nim problemów. Nie zrobił mi żadnej krzywdy, choć nasze kontakty były ograniczone. Nie chodziłem często do jego biura. Na pewno był wymagający, dla GieKSy musiałeś dać z siebie wszystko. On także zawsze bardzo się starał. Mnie nazywał dobrym rzemieślnikiem, więc chyba był zadowolony z tego transferu. Ja go bardzo miło wspominam.
Miłe wspomnienie to z pewnością także rywalizacja z Zinedinem Zidanem na Bukowej.
Grałem oba mecze z Bordeaux i chyba często się spotykaliśmy, bo on także grał w środku pola. Już wtedy było widać, że będzie zawodnikiem światowej klasy, co później udowodnił. Oni mieli wtedy naprawdę niesamowity zespół. Muszę jednak podkreślić, że o naszym awansie nie przesądziło wyłącznie szczęście. Gdy grasz jeden mecz to możesz tak to określić, ale gdy grasz dwa spotkania to decyduje znacznie więcej czynników. Nie byliśmy wtedy lepsi, ale dobrze się zaprezentowaliśmy i udało nam się Bordeaux wyeliminować.
GKS zapisywał wtedy najlepsze sukcesy na kartach swojej historii.
Obecnie rzadko wspominam swoją piłkarską przeszłość, ale to były wyjątkowe czasy, zwłaszcza po zmianach ustrojowych w państwie. Dzięki tym wyjazdom mogliśmy zwiedzić wiele miejsc. Graliśmy przecież także z Bayerem Leverkusen Bernda Schustera. To była bardzo mocna ekipa, ale my z kolei tworzyliśmy prawdziwą piłkarską rodzinę. Prezes Dziurowicz na niektóre wyjazdy pozwalał zabierać żony, więc było to coś, czego nie da się zapomnieć.
Gdy wszystko wyglądało naprawdę dobrze, przyszedł dzień, który zmienił całą pańską karierę. Ciężko się wraca do kontuzji z 1997 r.?
Nie, takie jest życie. Jedyne nad czym mogę ubolewać to fakt, że naprawdę byłem wtedy w bardzo dobrej formie, chyba najlepszej w życiu. Przydarzyła się niestety przykra kontuzja. Przykra, bo ja nigdy nie byłem kontuzjogennym zawodnikiem, grałem od dzwonka do dzwonka. Niemal w każdym sezonie miałem rozegrane ponad 30 meczów. Po kontuzji musiałem przestawić swoje życie. Próbowałem jeszcze sił w piłce, ale w niższych ligach. W końcu doszedłem do wniosku, że trzeba skończyć karierę. Zająłem się trenowaniem, a potem wyjechałem do Anglii, gdzie odnalazłem się w zupełnie innym życiu. Nie miałem z tym żadnych problemów.
W Anglii już na stałe?
Zacząłem tutaj czternasty rok, więc trudno mi nawet myśleć o powrocie. Mieszkamy z żoną i córką, obie już pracują. Jedynie mój syn został w Polsce. Przyzwyczaiłem się do mieszkania w Anglii, więc nie planuję powrotu. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. W życiu nie powinieneś dokładnie wszystkiego planować, bo w każdej chwili może się coś zmienić. Tak samo, jak było w przypadku mojej kontuzji. Nie zmienia to faktu, że dobrze się tutaj czuję. Już jak byłem juniorem w Jastrzębiu to marzyłem o tym, by mieszkać na Zachodzie.
Jest szansa, że odwiedzi Pan kiedyś Bukową?
Oczywiście śledzę wyniki wszystkich meczów GKS-u. Do Polski wracam jednak bardzo rzadko. Nie pozwala mi na to praca. Zajmuję się hydrauliką i stolarstwem w firmie, która ma podpisane kontrakty z londyńskimi szpitalami. To nietypowa praca, bo najczęściej pracuje się wtedy, gdy jest mało pacjentów i jest mniejsza załoga. Mamy wtedy lepsze warunki, by bardziej pohałasować.