Niekwestionowany symbol GKS-u Katowice. Człowiek, który przez 947 minut nie dopuścił do straty gola. Przeczytajcie, jak Franciszek Sput wspomina długie lata spędzone przy Bukowej.
21 lat między słupkami GieKSy. Kawał czasu, prawda?
- Za dużo pani doliczyła, bo spędziłem tam równo 20 lat i 4 miesiące. A jak mi to wszystko zleciało? Przez te 20 lat w GKS-ie zaliczyliśmy 2 spadki i 2 awanse, więc przerobiliśmy tam kawał roboty. Jakoś zleciały te lata przy dobrej atmosferze i zabawie. A jak jest dobra atmosfera i zabawa, to są też wyniki. Bardzo szybko upłynął mi ten czas w GieKSie, chociaż w końcówce miewałem już kontuzje. Nie były to co prawda jakieś poważne, ale zdarzyły się takie urazy jak np. skręcenie kostki. Chociaż prawie zawsze byłem do dyspozycji.
Jak zaczęła się pana przygoda z piłką?
- Do GieKSy przyszedłem z 09 Mysłowice. Byłem tam zawodnikiem, skończyłem szkołę, pracowałem na kopalni. Ale podobno coś we mnie widzieli, więc wyjechałem na obóz do Centralnego Ośrodka Przygotowań Olimpijskich w Warszawie. Trochę było śmiechu wtedy z tym wyjazdem, bo w 09 Mysłowice jeszcze wtedy nic nie było i wyjechałem stamtąd z taką jakby tekturową walizką z okuciami, a tam byli już tacy piłkarze z lepszych klubów.
Od początku ciągnęło pana do bramki, czy marzył pan też o strzelaniu goli?
- Jako mały chłopak grałem na podwórku na pozycji środkowego napastnika. Wyróżniałem się jednak tym, że potrafiłem dobrze łapać piłkę. Mój ojciec też był kiedyś bramkarzem w 09 Mysłowice. W okresie szkoły podstawowej poprawiłem jeszcze nieco ten chwyt. Pamiętam, że jak graliśmy w szkole w dwa ognie to dziewczyny wybierały mnie do drużyny, żeby wygrać, a w zamian odrabiały za mnie polski. Później trafiłem do szkoły górniczej, potem na kopalnię, a stamtąd na przykopalniane 09 Mysłowice. Na pierwszym treningu trener zapytał się mnie jak się nazywam. Stwierdził, że akurat nie mają bramkarza, a że mój tata grał na tej pozycji, to i ja trafiłem między słupki. Osobiście za bardzo mi się to nie podobało, ale za to miałem pewne miejsce w drużynie. I w taki sposób zostałem bramkarzem.
A jak trafił pan na Bukową?
- Był grudzień, kiedy wracałem do domu z tego obozu i można powiedzieć , że dostałem prezent pod choinkę. Przyjechali do mnie trener i kierownik z GieKSy, i zaproponowali mi przejście do klubu przy Bukowej. Ale później jakoś to się urwało. W styczniu, jeszcze jako młodociany, poszedłem do dorywczej pracy. Zawsze nas tam wysyłali na takie zadupia, gdzie nawet diabeł nie chodzi. Raz ktoś jednak do nas tam przyszedł i zapytał, czy pracuje tu Franek Sput. Taki kawał drogi po mnie wysłali i od tego się wszystko zaczęło. Jeszcze w styczniu pojechałem na pierwszy obóz z GKS-em Katowice, a formalnie zostałem zawodnikiem GieKSy 27 albo 28 lutego. Początkowo chodziłem w klubie głównie na treningi, bo występowałem wtedy w reprezentacji Polski juniorów, z którą rozegrałem kilka spotkań. Miałem nawet przyjemność występować w reprezentacji młodzieżowej pod batutą Kazimierza Górskiego. Jak przyszedłem do GieKSy to wszyscy mnie wspaniale przyjęli, a Piotr Czaja bardzo dużo mnie nauczył. A z bramkarzem jest jak z saperem. Przez te 20 lat bywało różnie. Kibice czasami nas wyzywali i wyganiali do pracy, ale nigdy nie spotkałem się z takimi okrzykami, że mam wyjść z bramki i z tym skończyć. A później oddałem moje miejsce młodszemu, czyli Robertowi Sękowi. To było tak, że i tak byśmy się utrzymali, a ja już powoli kończyłem karierę. Prosiłem więc trenera, żeby dał temu młodemu szansę. I tak też Robert zagrał w finale Pucharu Polski, w którym wygraliśmy z Zabrzem 4:1, a ja miałem wtedy zakończenie kariery. Nie wyobrażam sobie lepszego zakończenia jak przy obecności 40 tys. kibiców. Mile wspominam te lata w GKS-ie.
Pamięta pan pierwsze lata istnienia klubu. Jak w tym początkowym okresie funkcjonowała GieKSa i jak zmieniała się na przestrzeni lat?
- Za „blaszokiem” było żużlowe boisko. Jak tam jako bramkarz się rzuciłem, to potem wieczorem lepiłem się do prześcieradła, bo miałem boki pozdzierane. A obok tego boiska było zaś piaskowe boisko. Jak tam trenowaliśmy, to do domu przychodziłem z tym piaskiem. Najlepiej było, gdy trochę popadało. Robiła się wtedy taka zaprawa murarska to ani się człowiek nie poobijał, ani nie poobdzierał. To, co jest na GieKSie teraz, to jest nie do porównania. Sprzęty dawali nam tylko raz na tydzień, a jak rano otwierało się drzwi to uciekały wszystkie insekty.
Jakie wydarzenia w historii GKS-u uważa pan za przełomowe?
- Ogromnym przełomem było przejęcie klubu przez prezesa Mariana Dziurowicza. Zaczęto budować stadion, a szatnia była w przybliżeniu taka jak w Barcelonie, z którą graliśmy Puchar Miast Targowych w 1970 roku. Szkoda tylko, że nie dokończono tego stadionu tak, jak miał on wyglądać. Od prezesa Dziurowicza wszystko się zmieniło. Początkowo byliśmy pod kopalniami, a jedynym plusem było to, że pensja zawsze wpadała do portfela, bo teraz często słyszy się, że w niektórych klubach zdarzają się zaległości.
Który mecz w barwach GieKSy wspomina pan najlepiej?
- Mam dwa niezapomniane mecze w barwach GieKSy: Pierwszy był wtedy, gdy zrobiliśmy awans. W drodze na mecz zepsuł nam się autobus i każdy stwierdził to jest jakiś zły omen. Pamiętam, że na tej drodze do Bielska siedzieliśmy pod drzewami, bo był straszny upał. Mieliśmy trzy punkty przewagi i dwa mecze do końca, więc potrzebowaliśmy remisu, żeby w ostatniej kolejce zapewnić już sobie awans. Jak już dotarliśmy na miejsce, to na stadionie był komplet, na wszystkich drzewach powyżej 10 metrów był komplet i na 10-cio piętrowych blokach też był komplet. Ostatecznie zremisowaliśmy ten mecz 0:0 i zapewniliśmy sobie awans do I ligi. Drugim meczem jest oczywiście niezapomniana Barcelona. Pierwszy mecz na Stadionie Śląskim przegraliśmy 0:1, ale w Barcelonie napędziliśmy już niezłego strachu rywalom, bo do przerwy było 2:0 dla nas. Kibice byli tym oczywiście zbulwersowani. W pewnym momencie Gerard Rother coś im jeszcze pokazał i ta jedna trybuna zaczęła rzucać takimi poduszkami z siedzeń. W pewnym momencie zobaczyliśmy z tysiąc jakichś obiektów, które leciały w naszą stronę, a Gerard okazał się wtedy najszybszy na 50 metrów. Trzeba było to wszystko oczywiście pozbierać, a my w końcu przegraliśmy 2:3, ale o dziwo wszyscy byli zadowoleni. My, dlatego, że wszyscy obstawiali, że przegramy tam z 0:8. A prezesi zaś byli tacy wspaniałomyślni, że przed meczem przyszli do szatni i zaproponowali nam za ten mecz 600 zł, ale w przypadku zwycięstwa mieliśmy dostać po 5000 zł. W przerwie ich już nie było, bo zastanawiali się, kto nam te pieniądze wypłaci. Po meczu byli już jednak wszyscy, a zawodnicy dostali od nich tyle całusków, że ja jeszcze nigdy nie byłem taki obcałowany. Żona nawet zaczęła mnie osądzać, bo miałem parę malinek (śmiech).
Czy był jakiś piłkarz, którego strzały były nie do obrony?
- Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że w obrębie 16 metrów to każdy jest groźny. Z takiej odległości nie jest się w stanie przewidzieć, gdzie dokładnie poleci piłka. Pewien bokser powiedział, że nie ma mocnych ciosów, są tylko źle trafieni. Ja zaś mówię, że w obrębie szesnastki nie ma dobrego bramkarza, są tylko źle wykonane strzały. Jak prowadziłem Janusza Jojko to też trochę z tym kombinowaliśmy i bardzo różnie z tym bywa. Dobrego bramkarza cechuje to, że broni takie strzały, które powinien obronić, ale zdarzają mu się czasem fenomenalne interwencje. Dobry bramkarz przy stanie 0:0 nie może też dopuścić do puszczenia piłki między nogami, bo takie sytuacje się zapamiętuje, a to jest już coś innego niż wpuścić gola, przy stanie, gdy drużyna wygrywa 3:1. Każdemu bramkarzowi zdarza się jednak czasem kicha. Różnie też bywa z napastnikami. Czasami nie trafiają ci z nazwiskami i strzelają ci mniej znani. Wszystkich zawodników powinno się więc traktować równo.
A co może pan powiedzieć o atmosferze jaka panowała w tamtych czasach w klubie?
- Za moich czasów były chyba takie grupki porobione. Ja miałem swoją grupkę, ale była też grupka Jasia Furtoka, czy Piotra Piekarczyka. Taki podział na grupy panował jednak tylko w szatni. Na boisku wszyscy już stanowiliśmy jedność. Jak się komuś coś na boisku nie podobało, to w szatni wszystko już mu się wygarniało. Najważniejsza jest jednak atmosfera ogółu i to, żeby każdego szanować.
Zapamiętał pan jakieś zabawne historie z tego okresu?
- Takich dowcipów i żartów było wtedy bardzo dużo. Za moich czasów był w GieKSie Zygmunt Schmidt. On był takim czołowym dowcipnisiem. Jak ktoś mu zjadł jabłko to na drugi dzień jabłka były wykałaczkami ponabijane.
A jaki był dla pana najlepszy i najgorszy okres w GieKSie?
- Najlepszy okres GieKSy to była era Furtoka i Jojko. W tym czasie graliśmy w europejskich pucharach i mierzyliśmy się z takimi drużynami jak Saloniki, Leverkusen, Bordeaux. GKS osiągnął wtedy taki wynik, który z pewnością będzie bardzo trudny do powtórzenia. A w okresie kiedy ja grałem w GieKSie, to bywało bardzo różnie i trudno jest mi odpowiedzieć na to pytanie. Najlepiej było chyba jednak jakoś po 1982r. Kręciłem się wtedy nawet jakoś koło „Złotych Butów” i byłem jednym z czołowych zawodników. To był dobry okres zarówno dla mnie jak i dla samego GKS-u. Wszystko było dobrze do meczu bodajże z Motorem Lublin, gdy doznałem urazu mięśnia. Po wszystkim miałem jednak wspaniałe zakończenie mojej kariery podczas finału Pucharu Polski.
Klubowy rekord meczów bez straty bramki należy właśnie do pana. 947 minut bez wpuszczenia gola to naprawdę niezwykłe osiągnięcie.
- Ja nawet o tym za bardzo nie wiedziałem. Uważam tylko, że odwaliłem kawał dobrej roboty. A czy to jest jakieś osiągnięcie? To niech już ktoś inny ocenia. 20 lat i cztery miesiące w jednym klubie, to jednak rzadko się spotyka. Oficjalnych meczów w GieKSie w samej lidze mam bodajże 460, a gdyby dodać do tego jeszcze inne rozgrywki to wyszłaby jeszcze większa liczba.
A skąd wziął się pana pseudonim „Dziadek”?
- To było tak, że powoli wszyscy już w tej GieKSie się wymieniali, a ja zostawałem. Jak mogłem więc nie być dziadkiem, jak w pewnym momencie między mną a jednym zawodnikiem było 18 lat różnicy, najmniejsza różnica wynosiła 7 lat. Zawsze się śmiali, że na mnie idzie najwięcej środków do smarowania, bo dziadka zawsze trzeba było gdzieś posmarować. Ale zawsze jak dziadka posmarowali, to dziadek grał do końca. Byłem i dziadkiem, i papą, ale się tym nie martwiłem, tylko wszystkim pomagałem. Później stwierdziłem już, że lepiej żeby zaczęli rządzić młodzi.
Czyli to przezwisko wymyślili koledzy z szatni?
- Ktoś z szatni, ale nie wiem dokładnie kto. Chciałbym dostać tego, kto to wymyślił (śmiech).
Prawie całą karierę piłkarską spędził pan w GieKSie, chociaż z pewnością były inne kluby, które chciałyby pana pozyskać. Dlaczego nie chciał pan opuścić Bukowej?
- Były różne przymiarki co do mojej osoby. Szczególnie po spadku w 1971 r. wiązano mnie z innymi klubami, a w szczególności chciał mnie pozyskać ŁKS Łódź. W tym czasie urodziła się jednak córka, a z żoną doszedłem do wniosku, że jesteśmy domatorami i zostaliśmy tutaj.
A jak potoczyły się pana losy po zawieszeniu butów na kołku?
- Karierę zakończyłem w maju i miałem trochę urlopu. Później wyjechałem na kontrakt do Niemiec do kopalni węgla kamiennego 1420 metrów pod ziemią, gdzie przerobiłem okrągły rok. Zdecydowałem się na taki wyjazd, ponieważ zaczynałem jako górnik, a nie zdążyłem poznać tego górnictwa. Po powrocie rozpocząłem trenować bramkarzy w szkółce i wróciłem do kopalni Staszic. Niektórzy nowi trenerzy w GKS-ie mieli życzenie, żeby trenował bramkarzy pierwszego zespołu, a jak kolejny trener sobie tego nie życzył, to wracałem do drużyn młodzieżowych.
Jest coś czego pan żałuje?
- W GKS-ie bywało różnie. Raz było dobrze, a raz źle, ale ja nie żałuję tego, że spędziłem tu tyle lat, bo miło to wspominam. A czego mi jest najbardziej żal? Tego całego zaplecza i sprzętu. Teraz jak niekiedy patrzę jak to wygląda u wnuka to z przyjemnością pograłoby się w takich warunkach.