- Śląskie powietrze mi służyło. Z perspektywy całej kariery, uważam, że to właśnie w Katowicach grałem najlepiej – mówi Artur Andruszczak. W cyklu „Dawne gwiazdy GieKSy” rozmawiamy z byłym, niezwykle walecznym pomocnikiem GKS-u Katowice.
Gra Pan jeszcze w piłkę?
„Gra” to może za duże słowo. Czasem się poruszam w B-klasie w rezerwach Stilonu Gorzów.
Dużo kartek Pan tam zbiera?
Kartki się zdarzały jak byłem młodym człowiekiem (śmiech). Teraz już nie jestem na boisku agresywny, tak jak byłem kiedyś. Nie te lata, nie ten poziom rozgrywkowy…
Piłka to już tylko rekreacja. A czym Pan się zajmuje na co dzień?
Mieszkam w swoim rodzinnym Gorzowie Wielkopolskim. Jestem koordynatorem Akademii Młodych Orłów. Dodatkowo prowadzę swoją działalność związaną z treningami indywidualnymi dla dzieci i młodzieży w zakresie motoryki i piłki nożnej. Jest mi w tym wszystkim o tyle łatwiej, że będąc zawodnikiem na poziomie ekstraklasy spotykałem się z trenerami o dużej wiedzy. Wiadomo jednak, że nie można wszystkiego wprost przełożyć na piłkę dziecięcą.
Pan sam zaczynał grać na wysokim poziomie bardzo wcześnie.
Moje szkolenie przebiegło bardzo szybko. Treningi zacząłem w wieku 9 lat, a już jako 16-latek byłem w drużynie seniorów i debiutowałem w barwach Stilonu. A w tamtych czasach w seniorach pracowało się już wyłącznie nad aspektami motorycznymi i taktycznymi.
Jak to się stało, że GKS wypatrzył Pana w Gorzowie?
To szkoleniowiec kadry młodzieżowej polecił mnie do GKS-u. Ówczesny trener GKS-u Piotr Piekarczyk zaprosił mnie na dwutygodniowy obóz do Zakopanego. Po jego zakończeniu uznał, że jestem na tyle wartościowy, by klub podjął próbę ściągnięcia mnie do Katowic. Wtedy Stilon spadał na trzeci poziom rozgrywkowy. To była dla mnie ostatnia szansa, aby zaistnieć w dorosłej piłce na wyższym poziomie. Trener Piekarczyk pewnie dostrzegł na obozie moją determinację. Muszę mu podziękować za to, że mi wtedy zaufał. Dla mnie to było wielkie wyróżnienie.
W szatni GKS-u spotkał Pan wielu klasowych zawodników.
To prawda, było się od kogo uczyć. Niezwykle waleczny Adam Ledwoń, czy Sławek Wojciechowski, który był doskonale wyszkolony technicznie.
Dość szybko „kupił” Pan sobie kibiców. Nie chodziło wcale o gole i asysty, ale o boiskowy charakter.
Wiadomo, że „gorole” mieli w szatni trochę trudniej. Musiałem więc pokazać charakter, połączyć ciężką pracę na treningu z podpatrywaniem najlepszych. W pewnym momencie trener Piekarczyk dał mi szansę. Powoli zacząłem zdobywać minuty w Ekstraklasie.
Który moment z pobytu w Katowicach wspomina Pan najlepiej?
Sam początek. Nowe miasto, pierwsze mecze w ekstraklasie, a jeszcze w tamtym czasie urodził się mój syn. Wiele pozytywnych wrażeń. Wiadomo jednak, że pod względem sportowym na pewno się rozwinąłem i później były sezony, gdy grałem lepiej.
Zapytam też o trudne momenty, bo takie również były np. spadek w 1999 r.
Wiele czynników o tym wówczas zadecydowało. Z tego, co pamiętam to klub był już słabszy finansowo. Pewnie zostały popełnione błędy, choć nie mnie to oceniać. Szkoda tego spadku, ale po roku jednak wróciliśmy tam, gdzie miejsce GKS-u. Stworzyliśmy fajny kolektyw. W szatni była dobra atmosfera, do tego zawodnicy na niezłym poziomie i potrafiliśmy być groźni dla każdego.
Wiele złamał Pan nosów rywalom?
Tylko jeden! Mandrinowi Piegzikowi w czasie meczu Pucharu Ligi. Kiedyś na stadionie nie było tylu kamer i można się było ukryć. Teraz by to nie przeszło. Podpatrzyłem u Adama Ledwonia jak on to sprytnie robił, by sędzia nie widział. Z perspektywy czasu oceniam, że nie o to chodzi w piłce nożnej. Młodość rządzi się jednak własnymi prawami… Wezwano mnie wtedy na Wydział Dyscypliny i pytano, czy to w klubie mnie uczą takich zagrań. Zresztą kamery wtedy tego nie wychwyciły. Zdarzenie miało miejsce przy Trybunie Głównej i widział to jednak obserwator, który wszystko opisał. W efekcie zawieszono mnie na kilka spotkań.
W topowym momencie Pana kariery nigdy nie pojawił się temat transferu zagranicę?
Były propozycje gry w Skandynawii, ale to nie było nic poważnego. Dobrze się czułem w Katowicach. Gdyby nie problemy finansowe klubu, to grałbym w GKS-ie dłużej. Śląskie powietrze mi służyło. Z perspektywy całej kariery, uważam, że to właśnie w Katowicach grałem najlepiej. W pewnym okresie selekcjoner Jerzy Engel obserwował mnie nawet pod kątem możliwości gry na prawej pomocy w reprezentacji. Do powołania nie doszło, bo doznałem kontuzji. Potem nigdy już do takiej formy nie doszedłem.
Z wieloma urazami zmagał się Pan w trakcie kariery?
Miałem sześć operacji. Trzy razy cięte kolana, dwa razy miałem artroskopię, zerwałem przywodziciele… Szkoda, że wiele zabiegów miałem jako młody zawodnik. Dużo przez to straciłem, bo rehabilitacja nie funkcjonowała tak dobrze jak dziś. Gdyby nie kontuzje, byłbym lepszym zawodnikiem. Ze swojej kariery jestem zadowolony. Można było osiągnąć więcej, ale cieszę się, że rozegrałem 171 meczów w Ekstraklasie. Niczego nie żałuję.
Z Katowic odszedł Pan w 2002 r., ale powrócił w sezonie 2004/05. To był jednak bardzo ciężki okres dla klubu.
W kasie GKS-u było pusto, graliśmy praktycznie za darmo. W szatni była jednak fajna atmosfera. Robiliśmy wszystko, by do spadku nie doszło. Sportowo jakości brakowało, ale serducha nigdy. Przy lepszej dyspozycji sędziów w kilku spotkaniach, mogliśmy się utrzymać. Życie pokazało, że chyba nie tylko sportowo musieliśmy spaść z tej ligi.
Przyjaźnie z GKS-u zostały do dziś?
Mam regularny kontakt z Pawłem Pęczakiem, czy Markiem Kubiszem. Gdy na zakończenie mojej kariery organizowałem benefis, odwiedził mnie Mirek Widuch. Z Jarkiem Tkoczem widujemy się na szkoleniach trenerskich. Kontakt mam jednak także z niektórymi kibicami z Katowic.
Podsumowaniem sympatii w Katowicach wobec Pana było przyjęcia na Bukowej, gdy przyjeżdżał jako rywal.
Po odejściu z GKS-u grałem w Katowicach jako zawodnik Lechii Gdańsk, a potem Stilonu Gorzów. Kibice zawsze miło mnie witali. Chciałbym im za to bardzo podziękować.
Śledzi Pan obecne losy GKS-u?
Interesuję się wszystkim na bieżąco. Śledzę wyniki, analizuję tabelę. Kibicuje GKS-owi i życzę powrotu najpierw do 1 ligi, a potem do Ekstraklasy.