To jego gol zapewnił triumf GKS-owi Katowice w Pucharze Polski w 1991 r. Później strzelił też gola Juventusowi Turyn w Lidze Mistrzów. W naszym cyklu rozmawiamy z obrońcą Andrzejem Lesiakiem.
Od kilku lat jest Pan mało widoczny w świecie futbolu.
U mnie wszystko w jak najlepszym porządku. Od dekady mieszkam pod Zieloną Górą. Jestem zadowolony, nie mam prawa na nic narzekać. A futbol? Ten rozdział jest dla mnie zamknięty. To mój własny wybór. Różne czynniki na to wpłynęły, po części moja ostatnia praca w roli trenera. Po jej zakończeniu uznałem, że lepiej sobie dać spokój. Co prawda miałem jeszcze pomysł uruchomienia prywatnej szkółki piłkarskiej, ale go odłożyłem. Uznaję, że szkółki powinny funkcjonować przy dobrych klubach. Tak, żeby to było poukładane jak na Zachodzie, a nie jakaś partyzantka.
A ja znam przykład piłkarza, który zaczynał w malutkim klubie, a zrobił bardzo dużą karierę.
O kim mowa? (śmiech) Jeżeli chodzi o mnie to bardzo się cieszę z tego, co osiągnąłem. Z przekroju mojej kariery jestem bardzo zadowolony, choć regularne treningi faktycznie zacząłem w wieku 17 lat. Teraz dzieci zaczynają o wiele wcześniej, ale w dużej mierze wynika to z ambicji rodziców. Uważam, że do 12. roku życia dzieci powinny mieć trening ogólnorozwojowy. I żadnej presji wyniku!
W Sparcie Grabik, gdzie Pan zaczynał, jest Pan prawdziwą legendą.
Chodząc jeszcze do szkoły, grałem tam sobie amatorsko razem z bratem. Nie można jednak mówić o nawet półprofesjonalnym treningu. Po prostu spotykaliśmy się na boisku raz, dwa razy w tygodniu, a potem był jakiś mecz.
Poważne treningi to dopiero okres gry w Fadomie Nowogród Bobrzański?
To już było kilka stopni wyżej. Nagle z B-klasy trafiłem do 3 ligi. Z rodzicami miałem jednak taki układ, że na pierwszym miejscu była nauka i zdanie matury. Do godziny 15. miałem zajęcia w liceum w Żarach. O godzinie 17. miałem trening 20 km dalej w Nowogrodzie. Wsiadałem więc w autobus i jechałem. Wracałem o godzinie 21. Nauka, przepakowanie książek i kolejny dzień.
I tu dochodzimy do GKS-u Katowice.
Ten transfer to ewenement. Trochę się nawet dziś z tego śmieję. Wyglądało to tak, że byłem już po maturze. Miałem do wyboru studia albo grę w piłkę. Dochodziły do mnie głosy, że jest jakieś zainteresowanie mną innych klubów. Konkretna oferta była tylko z Dozametu Nowa Sól. A GKS? Widziałem w telewizji, jak gra i mi się spodobał. Miałem w sobie na tyle odwagi, że wsiadłem w pociąg i pojechałem do Katowic. Na miejscu się przedstawiłem i poprosiłem o możliwość treningów. Nikt mnie nie brał na poważnie, ale szansę dostałem. Potrenowałem tydzień z zespołem, w klubie powiedziano, że się do mnie odezwą, a ja wróciłem do rodziców. Dwa dni później kierownik Kazimierz Wiercioch przyjechał służbowym samochodem i mnie zabrał do Katowic.
Pisało się, że trafił Pan do GKS-u za piłki.
To bardziej w żartobliwej formie. Stawki za transfer zawodnika z niższej do wyższej były odgórnie ustalone. Jeśli dobrze pamiętam, w moim przypadku były to 3 miliony złotych. Kluby niższych klas faktycznie miały wtedy problem ze sprzętem, więc częściowo transfer można tak było rozliczyć. A jeśli chodzi o mnie, to przychodząc do GieKSy dostałem stanowisko na kopalni Staszic. Pojechałem tam poznać przepisy BHP, odebrać ubranie, pokazali mi markownię.
Jak drużyna, w której było już kilka ligowych gwiazd, przyjęła anonimowego zawodnika z 3 ligi?
Przyjęcie było w porządku. Nie miałem nigdy problemów. Wiadomo, że to był czas, gdy w GKS-ie zaczęło powstawać coś wielkiego. Największą gwiazdą był Jasiu Furtok. A ja przychodząc do Katowic, byłem przygotowany nie na to, by się pokazać, ale na to, by pracować i być skromnym.
Już wiosną 1986 r. strzelił Pan pierwszego gola w Ekstraklasie. To była bramka, która już obrosła legendą.
Trener Alojzy Łysko dał mi szansę gry w meczu z Motorem Lublin. Strzeliłem gola na 1:0. Później się dowiedziałem, że w tym meczu miało być 2:2. Dla młodego zawodnika to była czarna magia. Muszę jednak wyjaśnić, że sami zawodnicy GKS-u nie mieli z tym nic wspólnego oraz że to był jedyny taki przypadek.
W legendarnym finale Pucharu Polski w 1986 r. nie było jednak Pana na boisku.
Niewiele osób wie, że byłem wtedy w kadrze meczowej. W protokole było miejsce na 16 nazwisk. A ja byłem tym 17-tym. Trener Łysko kazał mi się przebrać w dres i usiąść na ławce rezerwowych. Koszulki już dla mnie nie było, ale wszystko wokół i tak było wspaniałe. Pół roku wcześniej nikt o mnie nie słyszał, a tu nagle 50 tysięcy kibiców na Stadionie Śląskim. Czy żałowałem, że nie gram? Nawet nie ma co o tym mówić. Byłem po tym meczu w euforii! Górnik był faworytem, ale kopciuszek z Katowic dał radę. Od tego meczu zaczął się marsz w górę Katowic.
Zaskakujące jest to, że w kolejnym sezonie Pan nie grał.
Przyszło kilku młodych i dobrych zawodników, a koncepcja się zmieniła. Byłem w kadrze, trenowałem, ale najczęściej grałem u Henryka Górnika w rezerwach. Z tego co mówił, grałem dobrze i polecał mnie pierwszemu trenerowi. W jego oczach nie zyskiwałem jednak uznania. Byłem w odstawce. Zdradzę, że w 1987 r. miałem odejść z GKS-u i trafić do MK Górnika Katowice. Mogę mówić o szczęściu lub zrządzeniu losu. Powiedziałem wtedy, że nie chcę odchodzić. Z kolei w ciągu tygodnia trener Łysko stracił pracę. Przyszedł nowy trener, a moja sytuacja w drużynie się zmieniła.
Z czasów gry w Katowicach pochodzą dwie Pana ksywki – „Luśnia” i „Docent”. Ta druga brzmi bardzo tajemniczo.
Faktycznie, zdarzało się, że mnie tak nazywano. Czasem sobie lubiłem podyskutować z Januszem Nawrockim, a krakusa ciężko przegadać (śmiech). Swego czasu to on rzucił taką ksywkę.
Na której pozycji na boisku czuł się Pan najlepiej?
Trenerzy rzucali mnie na różne pozycje, przez co miałem problem z ustabilizowaniem formy. Najlepiej grałem, gdy byłem regularnie wystawiany jako lewy obrońca. Najwięcej wtedy dawałem drużynie.
Który moment z Katowic zapamiętał Pan szczególnie?
Mecz z Zagłębiem Sosnowiec. To 0:0, które kosztowało nas mistrzostwo Polski. To był mecz do jednej bramki. Tyle, że my jej nie potrafiliśmy strzelić. Nie wiem, czy to nasza indolencja, czy życiówka Marka Bębna…. Winą obarczamy siebie. Bardzo żałuję, że nie wywalczyłem z GieKSą mistrzostwa.
Był za to Puchar Polski w 1991 r. To Pan był bohaterem finału. To prawda, że z powodu kontuzji mogło Pana zabraknąć na boisku?
Było wiele spotkań, gdy grało się z kontuzją. Z byle jaką błahostką do trenera się nie przychodziło. Przy średnich urazach trzeba było zacisnąć zęby i grać. Nie byłem zresztą jedynym takim zawodnikiem w GKS-ie. To była grupa charakternych ludzi. A finał? Nie przypominam sobie kontuzji, co znaczy, że nie była bardzo poważna.
Bramkową akcję z Dariuszem Rzeźniczkiem potrafi Pan odtworzyć z pamięci?
Aż tak sentymentalny nie jestem. Samą akcję niedawno jednak widziałem w „Dekadzie GieKSy”. Strzał był bardzo ładny. No i trzeba było się znaleźć w odpowiednim miejscu. Akcję „zrobił” Darek, w pewnym momencie musiał podać, a ja zamknąłem oczy i uderzyłem. Większość obserwatorów czekała już wtedy na dogrywkę. Dowieźliśmy to skromne 1:0 do końca.
Garnitur będący nagrodą dla piłkarza meczu w końcu dotarł?
Cały czas czekam. Rozmiar zdążył się zmienić (śmiech). Myślę, że Darek Rzeźniczek, który również otrzymał takie wyróżnienie, też jeszcze go nie dostał. Tak naprawdę już miesiąc po meczu w szatni się z nas śmiano, że garnitury idą, ale jeszcze nie doszły. Pozostaje satysfakcja z powodu samego wyróżnienia.
Gra w Katowicach to także wieloletnia przygoda z europejskimi pucharami.
Dla nas to było oderwanie od szarej rzeczywistości. Mogliśmy zobaczyć inny świat. Z tych wszystkich wyjazdów szczególnie utkwił mi w pamięci lot do Leverkusen wojskowym samolotem transportowym. Siedzieliśmy na ławeczkach w specjalnych słuchawkach. Żartowaliśmy, że brakuje tylko spadochronów i nas zrzucą nad Leverkusen.
Jako zawodnik GKS-u trafił Pan do reprezentacji Polski.
Pierwsze powołanie otrzymałem w grudniu 1990 r. i to było olbrzymie zaskoczenie. Dzięki pomocy kierownika Wierciocha załatwiłem sobie wtedy z żoną tygodniowy wypad do Zakopanego. Przyjechaliśmy na miejsce, a wieczorem dostałem telefon, że mam wracać, bo zostałem powołany. Żona do dziś nie może mi tego zapomnieć. Tak naprawdę to oczywiście byłem bardzo szczęśliwy, że trener Andrzej Strejlau dał mi szansę zadebiutować w meczu z Grecją. W kadrze kilka dobrych meczów rozegraliśmy. Z Holandią, w której grali najlepsi piłkarze świata, zremisowaliśmy na wyjeździe 2:2. Pamiętam, że w końcówce tego meczu na boisko wszedł legendarny Włodzimierz Smolarek i miał nawet dobrą sytuację na strzelenie trzeciego gola, ale bramkarz obronił. Z Anglikami na Stadionie Śląskim zremisowaliśmy 1:1. Marek Leśniak mógł wtedy strzelić zwycięską bramkę. Generalnie dla kadry to były ciężkie czasy. Przed meczem z Anglią nie było sprzętu i to Janek Furtok załatwiał go na szybko w Niemczech. Na logo HSV naszywano orła.
Ostatni mecz w kadrze rozegrał Pan w 1993 r.
Powołania później jeszcze dostawałem, ale przeciwstawiał się temu mój klub w Austrii. Brakowało wtedy jasnych przepisów, kiedy zawodnicy mogą być zwalniani. To nie był tylko mój problem, ale także wielu innych zawodników. Być może to właśnie z tego powodu kadra nie osiągała wówczas wyników takich, na jakie było ją stać. Brakowało stabilizacji, każdy mecz był grany w innym składzie.
Jakie były kulisy Pana odejścia z GKS-u do Tirolu Innsbruck?
Z tego, co wiem, w Tirolu chcieli mnie już rok wcześniej. Wówczas nie zgodził się na to prezes Marian Dziurowicz. Wiem, że przed transferem obserwowano mnie w meczach reprezentacji Polski z Austrią i Czechosłowacją. Podobno wcześniej chciał mnie też Strasbourg. Nigdy nie udało mi się tej informacji potwierdzić. Z transferem do Austrii wyszło dobrze. To była najlepsza dekada w klubowej piłce tego kraju. Ja sam miałem okazję wystąpić w Lidze Mistrzów w barwach Rapidu Wiedeń.
I nawet strzelił Pan gola Juventusowi.
Rywale mieli naprawdę mocny skład. Alen Boskić, Christian Vieri, Didier Deschamps… A wcześniej miałem też okazję zagrać przeciwko Realowi Madryt. Tam też było sporo gwiazd. Najlepszy piłkarz, przeciwko któremu zagrałem, to jednak Marco Van Basten. To był zawodnik kompletny.
Znajomości z czasów GKS-u przetrwały do dziś?
Mam kontakt telefoniczny z kilkoma kolegami. Najczęściej słyszę się z Mirkiem Kubisztalem. Od zawsze blisko się trzymaliśmy.
Śledzi Pan losy GKS-u?
Nie poszło to wszystko w kierunku, w jakim powinno. Aby zaczęło się dobrze dziać, musi powstać nowy stadion. Wokół tego można zbudować drużynę. Uważam, że jej fundamentem powinni być zawodnicy z regionu, aby kibice mogli się z nimi identyfikować.