18 października 1994 r. GKS Katowice rozegrał mecz z Girondins de Bordeaux. Mija 30 lat od jednego z najsłynniejszych spotkań w dziejach GieKSy. Z tej okazji rozmawiamy z Andrzejem Sermakiem, jednym z cichych bohaterów tamtego meczu.
30 lat temu GKS mierzył się z Bordeaux. Jak są Pana pierwsze skojarzenia z tym meczem?
- Przed startem tamtego sezonu trafiłem do GKS-u Katowice z Hutnika Kraków, właśnie po to, by zagrać w europejskich pucharach. Jak wyeliminowaliśmy Inter Cardiff, a potem Aris Saloniki to cieszyliśmy, że trafiamy na drużynę z Francji, bo to miał być test na tle mocnego rywala. Niezwykle się cieszyłem z faktu, że mogę wystąpić w meczu przeciwko drużynie, gdzie gra wielu dobrych zawodników.
Jak wtedy wyglądała analiza rywali?
- To były takie czasy, że o analizę było bardzo ciężko. Przed samym meczem trenerzy podpowiadali np. kto spośród rywali był powoływany do kadry. Tyle, że mnie to w ogóle nie ruszało. Ceniłem sam siebie i wiedziałem, że każdy z nas będzie zasuwał tak jak trzeba. Moja pierwsza przygoda z Ekstraklasą miała miejsce trochę wcześniej, w Ruchu Chorzów. Nie poszło mi tam najlepiej. Na treningach było bardzo ostro. Jak odszedłem, to sam sobie powiedziałem, że nikt więcej na boisku nie będzie mną pomiatał. Na boisku każdego rywala starałem się wyeliminować - nie dać strzelić mu bramki, ani dobrze podać. Nawet, jeśli byłem od niego o 30 procent słabszy.
Jak z dzisiejszej perspektywy ocenia Pan fakt samej rywalizacji z Zinedinem Zidanem?
- Wiadomo, że wtedy nie był bardzo znany. Widać było jednak, że każdy z trójki ówczesnych reprezentantów Francji miał spory potencjał piłkarski. Trzeba się było sporo nabiegać na boisku. A Zidane’owi ciężko było odebrać piłkę. A rywalizację z nim oczywiście przypominają mi do teraz w każdym klubie, w którym tylko się pojawię. Tak się akurat trafiło, że piłkarz przeciwko któremu zagrałem, zrobił światową karierę.
Już w 5. minucie spotkania nastąpiła spora kontrowersja. Po Pańskim strzale piłka trafiła w rękę rywala, który był we własnym polu karnym. Powinna być „jedenastka”?
- Tak. Teraz, w dobie VAR, szybko by to potwierdzono… A co by się stało, gdyby sędzia karnego podyktował? Może oni by mocniej zaatakowali? A może to my zagralibyśmy jeszcze ambitniej? Najważniejsze, że zrobiliśmy w końcówce świetną akcję i Zdzisław Strojek strzelił zwycięskiego gola. Miałem ten mecz nagrany na kasecie VHS i wiele razy do niego wracałem. Szczerze mówiąc, nie podobał mi się… komentarz telewizyjny. Miałem tam kilka fajnych zagrań, a komentator wymieniał inne nazwiska.
Była okazja, aby świętować tą wygraną?
- Z tego, co pamiętam, dość długo siedzieliśmy przy piwie w naszym basenie i saunie. Co do premii, to trzeba było czekać na rewanż.
Skromna wygrana dawała przed rewanżem nadzieję na awans?
- Do nas nie docierało, że możemy przegrać i odpaść. Byliśmy przecież na fali. Graliśmy dobrze w pucharach, ale i w lidze też szkło nam świetnie.
W rewanżu zagrał Pan tylko w pierwszej połowie.
- Rzucę na to nowe światło. Wcześniej w lidze złapałem kontuzję stawu skokowego. Grałem praktycznie z urwanym stawem. Grecy z Arisu na bank o tym wiedzieli, bo na początku spotkania z nimi jeden z rywali idealnie skoczył mi na ten staw i jeszcze „poprawił”. Klub doprowadził mnie do takiego stanu, bym jakoś mógł grać w Bordeaux. „Zasuwaj, Andrzej, ile możesz” - mówił trener Piotr Piekarczyk. W przerwie zgłosiłem, że mogę jeszcze próbować grać dalej, ale trener wolał dać szansę w pełni zdrowemu zawodnikowi. Wyszło dobrze, bo na boisku pojawił się Krzysztof Walczak, który wykorzystał rzut karny. Pamiętam dobrze, że prezes Marian Dziurowcz obiecał mu podpisanie kontraktu, jeśli strzeli gola. Kolegowaliśmy się z Krzyśkiem, więc podwójnie się ucieszyłem, że trafił.
Potem była jeszcze rywalizacja z Bayerem Leverkusen.
- W naszej drużynie był sporo absencji, nie graliśmy optymalnym składem. Zespół był gotowy na 70 procent. No i nas dopadli… A Bayer był bardzo dobry.
Jak to się w ogóle stało, że trafił pan do Katowic?
- GKS szukał środkowego pomocnika. Myślę, że dobrą robotę zrobił mój przyjaciel z Hutnika Kazek Węgrzyn, który mnie zarekomendował. Byłem wtedy na fali i myślałem, że to ostatnia szansa, aby zaistnieć. Udało się, nie żałuję tej decyzji.
Jesień 1994 r. była bardzo udana, ale wiosną 1995 r. grał Pan bardzo mało.
- To wszystko efekt kolejnej kontuzji. Zimą naderwałem mięśnie brzucha. Nie byłem w stanie nawet oddać strzału na treningu. Trwało to wszystko trzy miesiące. A zimą trafili do GKS-u środkowi pomocnicy Jerzy Brzęczek i Sławomir Wojciechowski. Było jasne, że przestano na mnie stawiać. Na boisku pojawiłem się jeszcze m.in. w finale Pucharu Polski. Tam doznałem kolejnej poważnej kontuzji. Zbigniew Mandziejewicz wszedł we mnie wyprostowanymi nogami i mnie zdemolował. Sędzia nie odgwizdał nawet faulu, a okazało się, że mam zerwane więzadła. Po sezonie elegancko mi podziękowano.
Jak potoczyły się losy po odejściu z Katowic?
- Gdy doszedłem do zdrowia, wróciłem do Hutnika, ale w nim nie zagrałem, bo ówczesny trener złamał obietnicę dania mi szansy gry w jednym z meczów. Poszedłem do Libiąża i myślałem, że połączę to z pracą na kopalni. Wyszło jednak tak, że jeszcze pograłem w piłkę. Najpierw trafiłem do RKS-u Radomsko, a potem do Szczakowianki Jaworzno. Tam już pracowałem jako grający trener. Od 4. ligi przeszliśmy do Ekstraklasy.
Jeszcze w Ekstraklasie zagrał Pan razem m.in. z Rafałem Górakiem.
- Mieliśmy zespół oparty o zawodników z regionu. Kilku z nich zostało potem trenerami. Można powiedzieć, że Rafał uczył się pod skrzydłami Sermaka (śmiech). Idzie mu świetnie! Wyniki najlepiej o tym świadczą. Ja ze Szczakowianką się pożegnałem i zacząłem pracować w klubach niższych lig. Tam też ktoś musi przekazywać wiedzę piłkarzom.
W GKS-ie zagrał też Pański syn Paweł.
- Paweł był innym typem piłkarza niż ja, bazował na szybkości. Fajnie się zapowiadał. W czasie sparingu GKS-u ze Szczakowianką wpadł w oko trenerowi Adamowi Nawałce. Może wszystko potoczyłoby się inaczej, ale trener Nawałka odszedł do Górnika Zabrze. Nowy trener już nie chciał na Pawła stawiać. Do tego przytrafiła mu się kontuzja, złamał palec u nogi i nie mógł długo dojść do siebie.
Śledzi Pan poczynania GKS-u?
- Tak i widzę, że piłkarze dobrze sobie radzą w Ekstraklasie. Chciałbym pozdrowić wszystkich kibiców GKS-u. Może będzie okazja, aby pojawić się na Bukowej na meczu z wnuczką? Córka Pawła trenuje od pewnego czasu i piłka bardzo jej się podoba.